czwartek, 3 czerwca 2021

Aleksandra Kaptur: Chwila [OPOWIADANIE]*

Wacław Borowski "Nad wodą"

           Błękitne niebo pokrywa się leniwie puszystymi jak świeży śnieg chmurami. Ledwie wyczuwalne podmuchy wiatru popychają je znad bezkresu morza ku pobliskiemu lądowi. Wolno, dostojnie niczym barokowe matrony przesuwające się w tańcu, chmury przemierzają trasę po nieprzeniknionym nieboskłonie. Subtelnie zacieśniają się, jakby za wszelką cenę pragnęły odebrać ludziom uroki ostatnich promieni słońca, udowadniając, że to właśnie one,  a nie ziemskie istoty wpływają na kaprysy powietrznej przestrzeni.

            Słońce zaczyna pokornie ulegać zachciankom chmur. Pomimo że w niebieskiej hierarchii posiada nad nimi przewagę - jako źródło wszelkiego życia - pilnuje codziennego porządku. O poranku wyłania się zza widnokręgu, w południe rozpościera się dumnie nad domami i pagórkami, aby wieczorem ustąpić swe zaszczytne miejsce księżycowi. Jego wędrówka nie ma początku ani końca, chociaż przyziemne istoty wyznaczyły zachodem słońca porę kresu dnia. Ostatnie złote promienie rzucają magiczny blask na spokojne wody morza. Pagórki, jeszcze przed godziną soczyście zielone, teraz kąpią się w złotych barwach. Kontury kamieni, drzew i krzewów stają się wyostrzone w odbiorze soczewki ludzkiego oka. Niebo nad odległą linią horyzontu z intensywnie błękitnego zmienia się w bladoniebieskie. Czas płynie…

            Płyną też słone fale w niewielkiej zatoce, wcinającej się śmiało między pagórkowatą przestrzeń ziemi. Ostrożnie niosą z sobą wspomnienia wszystkich zdarzeń kończącego się dnia. To w nich, niczym na kartce pamiętnika, zapisała się historia wędrówki słońca. To w ich lśniącej powierzchni za kilka chwil odzwierciedlą się dostojne chmury. To w nich odbijają się teraz długie cienie zaokrąglonych pagórków i barwy ciemniejącego nieba. Woda jest lustrem otaczającej nas rzeczywistości. Woda jest obserwatorem: czasem burzliwym i ulegającym emocjom, czasem niewiernym i subiektywnym, zniekształcającym oblicze prawdy, czasem surowym i nieprzejednanym. Tego późnego popołudnia woda uspokaja jednak swoją zmienną naturę. Po długim letnim dniu i jej należy się odpoczynek. Pozwala swoim falom płynąć swobodnie, rozleniwiać się i odprężać. Stopniowo wycisza głębinowe nurty, otaczając się błogą aurą spokoju.

Woda odgrywa ważną rolę w nadmorskiej okolicy. Przecież to dzięki jej poświęceniu rośliny mogą beztrosko osiągnąć pełnię życia. To dzięki niej zmęczeni upałem rybacy mogą ochłodzić swoje spocone ciała, a ich żony – wyprać zabrudzoną bieliznę. Woda o każdej porze dnia okazuje się niezastąpiona i jeżeli pod wieczór decyduje się przygotowywać do spoczynku, jej tropem podążają i inni.

Zielone liście na drzewach delikatnie poruszają się w rytm zachodniego wiatru. Ich gęste kępy chórem wydają dźwięki naturalnej kołysanki, zwiastując zbliżającą się porę snu. Chociaż rażą je nadal ostatnie promienie słońca, prześwitujące przez ich cienkie blaszki, za przykładem wody wyciszają swoje wnętrze. Również pulchne krzaki, w porze letniej bardziej podobne do puszystych psów pasterskich niż mniejszych braci wytwornych drzew, układają się do snu. Okazuje się to niezwykle żmudnym i uciążliwym zajęciem.

Krzaki mieszczą się między ogromnymi kamieniami. Potężne głazy nie słyną z wygody, a ich twarda faktura nie zachęca do dłuższego odpoczynku. Po całym słonecznym dniu skupiły jednak w sobie przyjemne ciepło i właśnie ten jeden jedyny aspekt przekonuje krzaki do podjęcia noclegu. Z drugiej strony – czy mają one wybór? Los chciał, że ich nasiona zostały zasiane na tym kamienistym terenie. Tam wykiełkowały, tam wyrosły, tam spędziły swoje roślinne życie. Czy w dzień, czy w nocy, czy w lato, czy w zimę - zawsze pomiędzy twardymi kamieniami. Musiały przywyknąć do braku wygód. Nauczyły się pokory i pomimo ogromnej zazdrości, jaką żywiły do wszystkich istot obdarzonych zdolnością ruchu, znalazły zalety egzystencji wśród obcej rasy. Były nimi widoki.

Ogromne kamienie i ich puszyści sąsiedzi zamieszkują na niewielkim wzniesieniu. Nad brzeg morza prowadzi z niego niedaleka droga; wystarczy przespacerować się w dół wydeptaną w trawie ścieżką i po kilku minutach można do woli rozkoszować się dotykiem chłodnych, błękitnych fal. Głazy założyły na wzniesieniu swoją enklawę. W postaci potężnej kamiennej ściany umacniają tę mineralną społeczność, wytrwale broniąc terytorium przed działaniem wiatru, wody i jasnych promieni słońca. Te ostatnie stale zdobywają nad nimi przewagę. Nawet teraz, kiedy zgodnie z harmonogramem ustępują miejsca na nieboskłonie srebrzystym gwiazdom, rzucają ostatnią miodową łunę na surowe oblicza kamiennej społeczności. Głazy będą musiały zaakceptować swoją przegraną pozycję w starciu ze słońcem. Obecnie wytrwale czekają na kojący cień, który zdoła ochłodzić ich rozgrzane wnętrza i wprowadzić w stan błogiego letargu.

W najbliższym sąsiedztwie kamiennej ściany znajduje się skromny, mały domek. Jako jedyny element dziewiczej okolicy jest dziełem ludzkich rąk, ale jego niewinny wygląd pozwolił mu z upływem czasu swobodnie wkomponować się w nadmorski krajobraz. Domek nigdy nie szokował rozmiarami, ponieważ nie znalazł ku temu pretekstu. Wzniósł go tutaj ubogi rybak, umiłowawszy sobie życie z dala od gwarnej osady, i urządził wedle własnych możliwości. Wydzielił w nim jedynie niewielki pokój i wąską kuchnię, w której o wieczornej porze zazwyczaj spożywa w samotności kolację. Wystarczyło mu tylko jedno okno skierowane na bezkres lazurowego morza i wąskie drzwi od frontu. Drzwi te nie imponują wysokością i nieraz młody rybak uderza swą złotą głową w drewnianą framugę, lecz rozmiary domku nie pozwoliły mu na wzniesienie w tym miejscu królewskiej bramy. Zadbał natomiast o dogodne otoczenie domostwa, aby na starość móc swobodnie i bezproblemowo udać się do małej izdebki.

Skruszył twardą skorupę kamieni i wykuł w nich schody, nierówne wprawdzie i zwężające się ku wejściu, lecz o niskich i szerokich stopniach. Dwuspadowy dach chatki pokrył strzechą, która teraz, w promieniach zachodzącego słońca, przybiera cudowną pomarańczową barwę. Od strony zatoki podparł strop okrągłą kolumną, osadzając jej podstawę w chropowatej faktorii kamieni. Niewysokie ściany pokrył warstwą jasnej farby, znanej z tego, że w upalne dni odbija intensywne promienie słońca, uparcie dążące do ogrzania wystarczająco już dusznej izdebki rybaka. Farba, niegdyś o idealnie gładkiej powierzchni, dziś sprawia wrażenie postarzałej wiekiem. Słońce i wiatr, główni dyktatorzy sztuki przemijania, odcisnęli na niej chropowate piętno nietrwałości. Murowane ściany chatki wiedzą od dawna, że nic na tym ziemskim świecie nie jest wieczne. Nawet enklawa głazów, złudnie emanująca niewzruszoną potęgą, zmieni się kiedyś w sypki szary proszek. Czas płynie…

Dwuspadowy dach spowija cieniem frontową ścianę domu w chwili, gdy złote promienie słońca delikatnie muskają strzechę. Drzwi chatki, nieśmiało kryjące się za ostrym łukiem, pozostają zamknięte. Przywykły już do swojej roli polegającej na oddzielaniu przytulnego wnętrza domostwa od zmiennej rzeczywistości świata. Na podwórzu panuje teraz błoga cisza. Drzewa, woda, głazy, a nawet chmury tkwią spokojnie w powstałej aurze niewzruszonej harmonii. Czekają. Obserwują.

Zza drzwi domku nie dobiega najdrobniejszy skrzyp. Izdebka jest pusta. W wąskiej kuchni nikt nie spożywa samotnie kolacji, wpatrzony w melancholijny krajobraz bezkresnego morza. A jednak w okolicy udaje się wyczuć czyjąś obecność. Słychać głosy. Niewiele różnią się od delikatnego szumu zielonych liści w powiewach zachodniego wiatru. Ciche, subtelne, wręcz wyrafinowane w swojej nieśmiałości. Spokojne, z gracją komponujące się z odległym pluskiem błękitnych fal. Miłe, przyjazne, z szacunkiem nie naruszające akcentu zapadającego wieczoru.

Tego dnia ubogi rybak porzuca rytuał kolacji w samotności. Przesiaduje przed domem, na jednym z wielkich kamieni, wdzięczny, że pozwolono mu chłonąć zawarte w nim ciepło. Głaz nie jest wygodny, ale rybak nie narzeka. Pieszczotliwie opiera wyprostowaną prawą rękę o jego powierzchnię, jakby tym drobnym gestem zamierzał podziękować za ofiarę siedzenia. W końcu nauczył żyć się w harmonii ze swoimi sąsiadami, podobnie jak i on sam – dziećmi Matki Natury. Mężczyzna pochyla się, pokornie kierując wzrok na swoje skórzane chodaki. Można by to uznać za rozpaczliwą próbę zatrzymania w sobie resztek ciepła jako pamiątek długiego letniego dnia. Chłodny wieczór zbliża się nieubłagalnie. Promienie zachodzącego słońca zwężają się, aby wkrótce całkowicie rozpłynąć się w rześkim powietrzu. Rybak nie obawia się jednak zimna. Jest człowiekiem młodym, w pełni sił. Okrywają go sięgające kostek czarne spodnie, pierś otula biała koszula. Nie odczuwa chłodu, nie lęka się przeziębienia. Dlaczego zatem nieśmiało zgina lewą dłoń i opuszkami palców nieznacznie muska wielki kamień? Dlaczego pochyla głowę niczym czekający na błogosławieństwo księdza chrześcijanin? Co wprawia w zakłopotanie tę młodzieńczą twarz? Co wznieca blask zawstydzenia w tych bystrych oczach rybaka?

Wiatr porusza zielonymi liśćmi. Plusk błękitnych fal niknie w oddali.

Pod rozłożystym drzewem, zaznajomionym z naturą nadmorskiego podwórza, stoi kobieta. Nie widziano jej dotychczas w tej okolicy. Niewykluczone, że pochodzi z wioski, z tej gwarnej osady, którą przed laty opuścił żądny spokoju rybak. Czy jest jego towarzyszką dziecięcych zabaw? Czy to dawna sąsiadka, którą nauczał zarzucać sieci? Czy siostra przygotowująca mu niegdyś poranny posiłek? A może to osoba nietutejsza? Lato okazuje się wyjątkowo piękne tego roku. Czy przybyła z odległego miasta, aby wdychać unoszący się w powietrzu jod i beztrosko przemierzać złote plaże wieczorową porą? Zielone liście i błękitne fale nie wiedzą. Nie wiedzą też głazy, które tkwią od niepamiętnych czasów na tej nadmorskiej ziemi. Nie wiedzą nawet chmury przemierzające rozległy nieboskłon. A czy chmury, jako wysłannice niebios, nie powinny wiedzieć o wszystkim?

Kobieta opiera się plecami o brązową korę drzewa. Jej pomarańczowy sweter i fioletowa spódnica kontrastują z tłem ciemnego pnia. Na głowie nosi białą chustkę. Zgrabne pantofle nikną w źdźbłach bujnej trawy. Lewe kolano ugina się w geście nieśmiałości, podczas gdy prawa ręka porusza się, żeby przylgnąć do pomarańczowej barwy swetra. Druga dłoń pozostaje nieruchoma. Tylko jej palce niewinnie trącają długie liście zielonego krzewu. Głowa pochyla się, ale oczy zatrzymują pełen namiętności wzrok na twarzy młodzieńca. Teraz widzi ją jedynie z lewego profilu. Ale kto wie, co zdarzy się za chwilę?

Ta chwila dłuży się niemiłosiernie w odczuciu drzew i głazów. Jednak w odczuciu tych dwojga jest zaledwie mrugnięciem zaszklonego oka, świszczącym oddechem zdenerwowanego człowieka, szeptem wypowiedzianego słowa. Czas płynie. Wiedzą to oboje. Kolejne fale znikają za odległą linią horyzontu. Kolejne promienie słońca opuszczają złotą strzechę dwuspadowego dachu. Nadciąga cień, aby spowić swą objętością nadmorską okolicę, ku uciesze rozgrzanych kamieni. Nadchodzi zmrok, wiatr ustaje. Zielone liście układają się do snu. Jedynie tych dwoje tkwi wciąż niewzruszenie, niczym wzniosłe pomniki greckich herosów.

Nie. Oni nie są greckimi herosami. W ich twarzach nie ma dumy, nieskażonego piętnem grzechu dostojeństwa, powagi nieodstępującej ludzi szlachetnie urodzonych. Oni są zwyczajni jak ta ściana kamieni sąsiadująca z domem, jak te zielone krzewy wyrastające spomiędzy skał, jak te słone fale roztrzaskujące się o brzegi złotych plaż… Są zwyczajni. A jednak ta chwila, to mgnienie oka, ten jeden oddech, to jedno słowo sprawia, że opuszcza ich szara otoczka codzienności. I w tej jednej chwili mogliby być Afrodytą i Apollem, przesiadującymi beztrosko w harmonii z naturą greckich plaż. Mogliby wsłuchiwać się w słodkie dźwięki lutni, zamiast rozkoszować się szumem zielonych liści. Mogliby stać przed pałacem z białego marmuru, o rozległych tarasach udekorowanych kaskadami pachnących kwiatów. Mogliby nosić szaty z jedwabiu i wieńce laurowe w złotych włosach. Mogliby osiągnąć to wszystko w tej jednej jedynej chwili… Lecz czy oni tego pragną?

Czas płynie. Słońce zachodzi. Kobieta wpatruje się w mężczyznę. Mężczyzna za moment podniesie dumnie głowę i spojrzy w rozmarzone oczy swojej towarzyszki. Zrobi to, ale… dopiero za moment. Teraz trwa ta jedyna chwila.  

*Ola za ten tekst otrzymała wyróżnienie honorowe w XVII Ogólnopolskim Konkursie Literackim Obraz a słowo. Literacki opis dzieła malarskiego.

 

Fot. J. Brzenczka

Aleksandra Kaptur to uczennica klasy 2J (językowej). W 2019 roku wydała swoją debiutancką powieść dla młodzieży pt. „Arkada”. W wywiadzie dla „Ad operam!” Ola powiedziała, że pisanie jest jej pasją, która sprawia jej ogromną radość. Do tego pomaga wierzyć, że nic nie jest tak jednoznaczne i proste, jak się z pozoru wydaje.