poniedziałek, 20 grudnia 2021

Jednostka wobec historii [ESEJ]

 

Fot. R. Szczasny

Liczby, a nasza wrażliwość

            W podręcznikach z historii znajdziemy wiele informacji o śmierci tylu a tylu osób, w takim a takim wydarzeniu. Liczby są dobitne. Czasem niedokładne, ale jednak robią wrażenie na ludziach obdarzonych wyobraźnią, którzy potrafią zauważyć, iż w czasie II wojny światowej życie straciło półtora razy więcej osób, niż liczy obecnie nasz kraj. To przerażające zestawienie, jakby porównanie dwóch wykresów o większych i mniejszych słupkach, może pomóc nam w wizualizacji i uświadomieniu sobie ogromu ostatecznych strat. Bo my lubimy „przemawiające” porównania i liczby, które dla większości społeczeństwa nie pozostawiają żadnych wątpliwości. Jakże aktualna jest ta kwestia zwłaszcza w dzisiejszych czasach. W końcu chcemy wiedzieć i l e minionego dnia wykryto nowych zakażeń, i l e osób odłączono od respiratorów, gdyż już nie były im potrzebne… Ale z drugiej strony śledzimy również bardziej prozaiczne rzeczy. Zwracamy uwagę na ceny żywności, paliwa, rachunków… ta lista jest bardzo długa, w zasadzie prawie nieskończona. A wracając do kontekstu historii, w tej kwestii interesuje nas, powiedzmy ilu rewolucjonistów zginęło w tej czy innej potyczce; jak siły rozkładały się po jednej, a jak po drugiej stronie; kto (jeśli ktokolwiek) ocalał. To wszystko dlatego, gdyż dorośli lubią liczby. Jeżeli im mówisz, że masz nowego przyjaciela, nigdy nie interesuje ich to, co istotne. Nigdy nie pytają: „Jak brzmi jego głos? Jakie są jego ulubione gry? Czy zbiera motyle?”. Pytają za to: „Ile ma lat? Ilu ma braci? Ile waży? Ile zarabia jego ojciec?”. Dopiero wtedy wydaje im się, że coś o nim wiedzą.[1]

            Jednak, chociaż liczy mogą powiedzieć dużo i być same w sobie niezwykle wymowne, to nie są w stanie opowiedzieć historii – nie takiej składającej się ze skutków i przyczyn, a takiej, która zawiera detale i mówi o tym, że ostatnim porządnym posiłkiem Krzysztofa Baczyńskiego były pierogi z jagodami przygotowane przez jego teściową. Takich informacji nie znajdziemy w podręczniku z historii, który, wspominając o wielkim poecie pokolenia Kolumbów, podsumuje (posługując się liczbami), iż zginął on 4 sierpnia 1944 roku podczas powstania warszawskiego.

            Wrażliwość ludzka nie funkcjonuje tak, jak być może współczesny świat by od niej oczekiwał. Nie „działa” na zasadzie „wielkości” – a więc im czegoś więcej, tym bardziej się przejmuje. Wrażliwość ludzka jest czymś bardziej subtelnym, czymś, co może wzruszyć się losem tylko jednego człowieka czy też jednej konkretnej rodziny możliwe, że całkiem podobnej do naszej. Hanna Krall pisała o tej nieproporcjonalności, jak można to nazwać, w Zdążyć przed Panem Bogiem: … krzyczał cały dzień, czy myślisz, że to może zrobić jeszcze wrażenie na kimś – jeden spalony chłopak po czterystu tysiącach spalonych?

- Myślę, że jeden spalony chłopak robi większe wrażenie niż czterysta tysięcy, a czterysta tysięcy większe niż sześć milionów.[2] – odpowiedziała Markowi Edelmanowi Hanna Krall.

Zrozumieć zindywidualizowaną historię

            Człowiek chyba po raz pierwszy w swej historii przeżywa tę dominującą skończoność świata. Wieczorami śledzi życie innych ludzi na ekranach swoich bystrych urządzeń i ogląda tych, których jeszcze sto lat temu nie miałby szans spotkać na swojej drodze. Obserwując ich z daleka, widzi, że repertuar ról i możliwości także jest skończony i że właściwie ludzie są do siebie podobni, bardziej niż mogłoby się to wydawać naszym przodkom.[3] A skoro ludzie są do siebie tak podobni – podobni w swych pragnieniach, uczuciach, zachowaniu, zarówno do osób im współczesnych, jak i tych, których już od wieków spoczywają w ziemi pod marmurowymi nagrobkami – to pozornie powinno nam być łatwiej zrozumieć siebie nawzajem. Jednak nie do końca tak jest, gdyż notorycznie nie rozumiemy siebie, ani innych. Czasem jest tak przez nasz egoizm i pychę (nie potrafimy wyobrazić sobie, iż ktoś mógłby myśleć inaczej niż my – dlaczego? skoro nasz sposób rozumowania jest najwłaściwszy), a czasami również dlatego, że granice do przekroczenia są tak wielkie, że prawie niemożliwe do pokonania. Piszę o tym gdyż, że uważam zrozumienie za jedną z elementarnych wartości, bez której niemożliwe byłoby pokojowe funkcjonowanie świata.

Prawdziwe zrozumienie składa się z kilku etapów: po pierwsze należy zacząć od poszukiwania przyczyn, po drugie trzeba połączyć przyczyny z obecnym stanem rzeczy i po trzecie, należy przypomnieć sobie, iż zrozumienie nie zawsze musi łączyć się z akceptacją czy usprawiedliwieniem czegoś.

Najłatwiej jest nam zrozumieć tych, którzy są do nas najbardziej podobni. Tak więc chociaż z przyjemnością oglądamy seriale i filmy o ludziach z tzw. wyższych sfer, to jednak ich świat jest dla większości z nas niezrozumiały (mam na myśli prawdziwe zrozumienie, a nie tylko powierzchowną ocenę sytuacji); prawa rządzące tą często bogatą rzeczywistością są dla nas co prawda intrygujące, gdyż egzotyczne, ale przede wszystkim nienaturalne, ponieważ wyrośliśmy w innym środowisku. Z kolei przeciętna rodzina – o, to właśnie uosobienie naszego świata. W końcu ona ma bardzo podobne kilkupokojowe mieszkanie w większym mieście, w końcu ona je samodzielnie przyrządzone posiłki (pewnie czasem tak samo niesmaczne jak nasze) przy bliźniaczo podobnym do naszego drewnianym stole, w końcu ona podczas kłótni trzaska drzwiami tak mocno, że aż ściany drżą, a sąsiedzi wzdrygają się przestraszeni nagłym hałasem… To właśnie tych ludzi rozumiemy, to właśnie z nimi możemy się utożsamić.

Spójrzmy na to z jeszcze innej perspektywy. Spójrzmy na tę kwestię, biorąc pod uwagę film Aida Jasmili Žbanić. Dzieło bośniackiej reżyserki opowiada historię masakry w Srebrenicy oczami zwykłej rodziny, do której należy tytułowa Aida, tłumaczka języka angielskiego, pracująca dla Organizacji Narodów Zjednoczonych. I ta zwykła rodzina w swej elementarnej istocie nie różni się wiele od przeciętnych rodzin (także w szerszym spojrzeniu nie różni się wiele od tych „nieprzeciętnych”). W kontekście zrozumienia najważniejsze jest to, aby zrozumieć, iż to my moglibyśmy być na ich miejscu. To my, gdybyśmy urodzili się w innym czasie i w innym miejscu moglibyśmy znaleźć się w obliczu tragedii.

Masakra w Srebrenicy jest największym ludobójstwem w Europie od czasu zakończenia II wojny światowej. Rodzina Aidy (oraz wiele, wiele innych rodzin) znalazła się w środku konfliktu bośniacko-serbskiego. Nie miała nic wspólnego z polityką, synowie Aidy, Hamdija i Ejo, nie byli żołnierzami (ale nie to chciał usłyszeć generał Ratko Mladicia), a jej mąż był tylko dyrektorem szkoły i nauczycielem historii. Słowem, byli zwykłą rodziną, która niczym nie zawiniając, padła ofiarą ambicji dowódcy Sił Zbrojnych Republiki Serbskiej.

Obserwujemy Aidę w prawdopodobnie najgorszych chwilach jej życia. Jest upalne lato 1995 roku, bezbronni cywile uciekają do siedziby ONZ przed Serbami. Nie wszyscy mieszczą się w budynku – ci, dla których zabrakło miejsca tłoczą się wokół otoczonego płotem kompleksu. Są na otwartej przestrzeni, w zasadzie bez wody i jedzenia oraz bez jakiejkolwiek pomocy zewnątrz. Ale pomimo tego są tam dalej, nie odchodzą (bo niby dokąd mieliby pójść?), gdyż nadal wierzą, że ONZ ich obroni – to właśnie w nich upatrują swoją ostatnią, a może i jedyną nadzieje. Aida, jako tłumaczka, jest bezpieczna, lecz bardziej niż o siebie dba o swoją najbliższą rodzinę. Jej mąż i synowie są na zewnątrz, Aida więc robi wszystko, by wprowadzić ich do środka, nie interesują ją, iż względem czekającego tłumu otworzenie bramy tylko dla nich byłoby niesprawiedliwe. W obliczu zagrożenia zasady moralne, sprawiedliwość, honor… przestają obowiązywać. To przetrwanie jest priorytetem. By przetrwać, trzeba czasem kłamać, porzucić sprawiedliwość, a nawet swoją powinność względem powierzonych obowiązków.

Wkrótce po tym jak Aidzie udaje się wprowadzić swoją rodzinę do budynku ONZ okazuje się, że te działania są niewystarczające. Przybywają Serbowie, Mladić zawiera układ z nieudolnym przywództwem Organizacji Narodów Zjednoczonych – rodzina Aidy nadal nie jest bezpieczna. Teraz tłumaczka chce zdobyć przepustki dla swojego męża i synów, by mogli oni zostać w siebie ONZ, pomimo że pozostali muszą opuścić ten teren (kobiety trafiają do autobusów, a mężczyźni do przyczep - wszystkie te pojazdy są pod kontrolą Serbów). Aida ma przepustkę, ale ponownie zrobi wszystko, aby jej najbliżsi również ją otrzymali. Jednak kobieta jest bezsilna wobec niewzruszonej postawy dowódcy ONZ. Kiedy wszystkie błagania zawodzą, Aida ukrywa w magazynie męża i synów. To wszystko na próżno, znajdują ich i wysyłają na śmierć, tak samo jak całą resztę.

Ta historia jest przejmująca. Pokazuje, jak pod lupą tragedię jednostki zapisaną na kartkach nie tak dawnych dziejów. I nie tylko mam tutaj na myśli rodzinę Aidy, a wszystkie tak elementarnie podobne do siebie rodziny, które podzieliły losy tej ukazanej na filmie. Rodzina Aidy jest reprezentantką – jedną opowiedzianą historią na tle wielu niewypowiedziany, ukrytych za ciężką kotarą milczenia i tabu.

 Aidę można nazwać bohaterką tragiczną, której pomimo usilnych starań nie udaje się uratować swojej rodziny. Tak naprawdę w takich warunkach jej synowie i mąż praktycznie nie mieli szans na przeżycie. Los Aidy jest tym trudniejszy, iż po masakrze w Srebrenicy została sama – ta, która dźwigała krzyż odpowiedzialności za tak wielu przeżywa, by odszukać ciała (nie cała, tylko szczątki: parę kości i fragmenty ubrania) swoich najbliższych i dalej żyć z bólem w oczach, kształtując nowe pokolenie jako nauczycielka.

Ten film to również obok tragicznej historii jednostki, laurka pamięci dla wszystkich poległych. Dla współczesnych Serbów i Bośniaków temat masakry w Srebrenicy i wojny domowej jest nadal trudną kwestią. Wobec tego tym lepiej, że te wydarzenia są odtwarzane w różnych tekstach kultury. Pamięć oraz świadomość historii są bardzo ważnymi elementami, składającymi się na naszą tożsamość. Tak, to bardzo dobrze, że są jeszcze tacy artyści jak Jasmila Žbanić, którzy odkopują stare groby trudnej przeszłości. Tak… tym bardziej, że gdy coś, co się wydarza, a nie zostaje opowiedziane, przestaje istnieć i umiera.[4]

Pozostały zgwałcone kobiety i synowie i mężowie, o których nikt nie pyta…

            Kobiety pytają: po co była nam wojna? po co ginęli nasi synowie?

            I odpowiadają: po nic, po strach, tułaczkę i krew, i po życie w barakach.

            A przed wojną był dom, w każdym domu – pełna zamrażarka.

            Teraz puste garnki. Za puste garnki ginęli.[5]

            Nikt nie wie, po co była ta wojna domowa. Czy ci, którzy ją rozpoczęli osiągnęli to, co chcieli? Po co były te lata 1992-1995 najgorszego terroru, które naznaczyły traumą tych, którzy przeżyli, a pozostałym odebrały życie i wrzuciły ich ciała do masowych grobów? A świat na to patrzył. A świat to dokumentował, robił zdjęcia, drukowane później na pierwszych stronach gazet. Dwadzieścia sześć lat temu został podpisany układ w Dayton, kończący wojnę domową w Bośni i Hercegowinie. Dwadzieścia sześć lat temu, nie sto, nie dwieście, tylko dwadzieścia sześć.

            Nie będę tutaj pisała o przebiegu wojny. Nie będzie żadnych żołnierzy, wojsk chorwackich, prezydentów, operacji, statystyk – o tym możecie przeczytać na Wikipedii, tak opisują konflikty podręczniki z historii. Piszę o jednostce wobec historii, więc skupie się na życiu przeciętnych ludzi, zwłaszcza kobiet, które przeżyły.

            Matka Mejra (tak się przedstawia i tak na nią mówią inni) przychodzi co czwartek do sali teatralnej w wiejskim domu kultury na ekshumację. Stoi nad jednym i tym samym ubraniem. Poprawie je, głaszcze. Myśli, że te ubranie mógł mieć na sobie jej syn. Matka Mejra miała dwójkę dzieci: Edvina i Ednę. Edvina już znalazła (doktor Ewa Klonowski po przeprowadzeniu badań DNA potwierdziła te przypuszczenia: chromosomy się zgadzają, to on), ale Edny nie. Wszystko wiem, jak było z moją Edną – mówi Matka Mejra. – Kto ją bił, kto gwałcił. Tylko nie wiem, dokąd pojechał tamten autobus. Dokąd ją z Omarskiej wywieźli. Ubrania nigdzie nie ma, nawet pantofla, nic[6]. Więc Matka Mejra nadal wywiesza fotografię swoich dzieci, chce wiedzieć. Liczy, że może ktoś coś wie, widział i przeżył…

            Mąż Matki Mejry, Uzeir żyje, jednak nic nie mówi. Czasem wydaje mu się, że wciąż jest „tam” i że ktoś go bije. Miał dwa wylewy i nie przypomina już tego mężczyzny, którym był kiedyś.

            Po pewnym czasie doktor Ewa znajduje Ednę. Teraz wiadomo dokąd wówczas pojechał ten autobus z Omarskiej – pojechał do Donji Dubovik, gdzie dokonano egzekucji. Ciała wrzucono do jamy, którą nakryto wielkim kamieniem. To tam leży Edna w postrzępionym ubraniu. Dostała najpierw w miednicę, a później w pierś – tyle z kości potrafi odczytać doktor Ewa. Matka Mejra jest szczęśliwa, w końcu znalazła swoją córkę, w końcu może urządzić swoim dzieciom godny pogrzeb.

            Edvin i Edna leżą na cmentarzu w Bihaciu. Ich świeże groby położone są jeden obok drugiego. Matka Mejra mówi do Ewy, że teraz jest jej lżej.

            Jasna Ploskić z zawodu jest prawniczką. Po skończeniu studiów wyszła za mąż za Hasana, z którym miała dwójkę dzieci: córeczkę Ajlę i syna Amara. Można powiedzieć, że przed 1992 rokiem miała wszystko – później z tego dawnego życia nie pozostało jej nic, prócz wspomnień. Jasna wraz z rodziną uciekała przed serbskimi wojskami. W czasie ucieczki zgubili się w lesie. Odnaleźli ich nieprzyjaciele, którzy kazali iść na połoninę Veleż. Tam przed szkołą odbywała się selekcja (bliźniaczo podobna do tej z czasów II wojny światowej), kobiety z dziećmi na jedną stronę, mężczyźni na drugą – to wówczas Jasna po raz ostatni widziała swojego męża. Jasna wraz z dziećmi trafiła do piwnicy, gdzie były też inne kobiety ze swoimi pociechami. Wszyscy byli głodzi, nikt nie miał nic do jedzenia. Czwartej nocy do piwnicy przyszło kilku mężczyzn – chcieli zabrać kilka kobiet. Kobiety domyśliły się do czego są im potrzebne… Zabrali Jasnę. Musiała iść, bo gdyby nie poszła, to na jej oczach zabiliby jej dzieci. Jasna wyszła z piwnicy – to wówczas po raz ostatni widziała Ajlę i Amara.

            W Bośni chyba tylko Jasna Ploskić przyznaje publicznie, że jest ofiarą etnicznego gwałtu: gwałcili ją Serbowie, bo jest Muzułmanką. Teraz w każdym mężczyźnie widzi mordercę.

            Jasna znalazła ciało męża, odbył się jego pogrzeb. Ale… nie ma ciał Ajli i Amara. Są na liście zaginionych, nieodnalezionych. Jasna liczy ich lata, wie, ile dzisiaj miałyby lat, gdyby przeżyli.

            Doktor Ewa Klonowski nie pochodzi z Bośni i Hercegowiny. Jest polsko-islandzką antropolog sądową, ma męża i dwie córki. Ekshumuje i identyfikuje ofiary bośniackiej wojny domowej. Ewę fascynuje składanie kości – dopasowuje kość do kosteczki, aż składa cały szkielet (o ile zachował się w całości). Doktor Ewa nie wierzy, że Bóg istnieje. Wie, że rodziny, dla których to robi, wierzą. Będzie Sąd Boży i Zmartwychwstanie. Wolałabym – mówi – żeby oni przed tym swoim Allahem stali na swoich nogach, nie na cudzych. I mieli na karku swoją czaszkę. Żeby jakoś wyglądali, kiedy wstaną z martwych.

            Wszyscy znają doktor Ewę. Doktor Ewa znajduje zaginionych mężów, kobiety, dzieci… To dzięki doktor Ewie odbywają się pogrzeby, tak ważne dla Muzułmanów. A ona musi się jakoś trzymać. Pracuje bez wytchnienia i pracowałaby nawet bez wynagrodzenia.

            Na początku doktor Ewa była zdziwiona, że rodzice (bądź tylko jeden z rodziców) przyprowadzają na ekshumacje swoje dzieci.

- Po co ciągnięcie tu dzieci? – pytała.

- Żeby pamiętały – odpowiadali jej wszyscy tak samo.

            Aida, tytułowa bohaterka filmu Jasmili Žbanić, znalazła ciała swojego męża i dwóch synów. Po wykryciu ich kryjówki w siedzibie ONZ, trafili w ręce Serbów. Zostali wraz z innymi mężczyznami przewiezieni do małej sali – powiedzieli im, że będą oglądali tam film. Stał więc tłum mężczyzn w różnym wieku z rękami podniesionymi nad głową, tak czekali… Czy wiedzieli już, jak to się skończy? Tak czekali, aż serbscy żołnierze zaczęli do nich strzelać, a potem nie było już nic. Aida została z fotografiami „dawnych czasów” zabranymi z ich starego mieszkania, w którym teraz żyje inna, serbska rodzina.

Jednostka wobec historii

            Nie moglibyśmy zrozumieć historii jednostki bez znajomości historii ogólnej pisanej według podręcznikowego wzorca zazwyczaj z perspektywy jednego państwa. W podręczniku z historii znajdziemy biogramy tylko tzw. „wybitnych jednostek” - przeciętni ludzie mogą być w nim co najwyżej tylko liczbami. Bo „wybitne jednostki” dokonały czegoś ważnego i przez to trzeba o nich pamiętać.

            Swidrygajłow powiedział w tym kontekście o Raskolnikowie ważną myśl: strasznie mu zaimponował Napoleon, a raczej zaimponowało mu to, że bardzo wielu genialnych ludzi, nie oglądają się na k r z y w d ę  j e d n o s t k i [podkreślenie - J. Brzenczka], bez namysłu kroczyło naprzód.[7] Cóż, losem tych „niezapisanych na kartach historii” mało kto się interesuje – nie dbały o nich „wybitne jednostki”, często nie dbamy i my…

            Próbuję tutaj powiedzieć, że niejednokrotnie w morzu faktów, wykresów, przyczyn i skutków, ginie (czyżby po raz kolejny?) i umyka nam los przeciętnego człowieka. Analizujemy historię z perspektywy wielkich wydarzeń i „wybitnych jednostek”, zapominając spojrzeć na nią ze strony tych, którzy wówczas rodzili się, umierali, brali śluby, popełniali błędy, zarabiali na chleb – którzy po prostu żyli w różnych wsiach i miastach. Może wówczas spojrzymy inaczej na znane nam fakty. Może, kiedy spojrzymy na Napoleona oczami matki, która straciła swojego jedynego syna w bitwie pod Austerlitz, inaczej ocenimy tego „wielkiego” człowieka. Może, kiedy spojrzymy na takiego zbrodniarza, jakim był Hitler z perspektywy kobiet, które kochał, dostrzeżemy, że człowiek jest istotą bardziej skomplikowaną niż może nam się wydawać. Może, kiedy spojrzymy na wojnę domową w Bośni oczami kobiet, które przeżyły, będziemy w stanie powiedzieć coś nie o walkach żołnierzy, a o tragizmie przeciętnej jednostki.

 

Joanna Brzenczka

 

Fot. R. Szczasny

 


[1] Antoine de Saint-Exupéry Mały książę, Wydawnictwo MUZA S.A.

[2] Hanna Krall Zdążyć przed Panem Bogiem, Wydawnictwo a5, Kraków 2008.

[3] Olga Tokarczuk Ognozja, w: Czuły narrator, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2020.

[4] Olga Tokarczuk Czuły narrator, w: Czuły narrator, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2020.

[5] Wojciech Tochman Jakbyś kamień jadła, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2008.

[6] Wszystkie pozostałe cytaty z tego fragmentu eseju pochodzą z reportażu W. Tochmana – patrz przyp. 5.

[7] Fiodor Dostojewski Zbrodnia i kara, Wydawnictwo WAB, Warszawa 2018.

środa, 15 grudnia 2021

Dzień z Erasmusa [KARTKA Z PAMIĘTNIKA]


Ola i Raluca pod "Kolumną Nieskończoności"

Rumunia, Targu Jiu 17-23.10.2021 r.

 

Każdy dzień zaczynałam od śniadania. Siedziałyśmy z Ralucą, u której mieszkałam, w kuchni. Bardzo dobrze nam się rozmawiało, ale rano nie miałyśmy tyle czasu na rozmowę co wieczorem. Po wyjściu z mieszkania, czekałyśmy na znajomych Raluci i inne osoby z wymiany. Szliśmy zawsze razem. Nie wiem, czy robią tam tak codziennie, ale tworzy to bardzo miłą atmosferę. Zazwyczaj wymienialiśmy się doświadczeniami z poprzedniego dnia. Droga mijała nam bardzo szybko. Rano było chłodno, kilka stopni powyżej zera. Cały świat był lekko zmrożony. Gdy słońce wschodziło wyżej, robiło się jednak znacznie cieplej. 

 

Fot. A. Kwaśniewicz
 

W mieście popularne są piekarnie z witryną na ulicy. Miałam później okazję spróbować miejscowej alternatywy dla naszych drożdżówek. Ten przysmak to covrigi. Wyglądają  jak obwarzanki, ale mają wypełnienie w środku. Np. covrigi z dżemem lub czekoladą. 

 

Covrigi; fot. A. Kwaśniewicz

 
Covrigi; fot. A. Kwaśniewicz  

 

Codziennie mieliśmy dwa bloki zajęć. Podczas pierwszego zazwyczaj pracowaliśmy w grupie kolegów z Rumunii, Francji Turcji i Polsk. Tworzyliśmy wspólnie plakat. Tematy były raczej oczywiste i wielokrotnie omawiane (np. o przemocy w szkole albo o szkodliwości używek), Praca w grupach była bardzo inspirująca. Grupy były 6 osobowe, a z uwagi na międzynarodowy skład porozumiewaliśmy się po angielsku. Każda osoba miała inne umiejętności. Praca była zatem bardzo kreatywna. W połowie dnia serwowano nam obiad. Kuchnia rumuńska opiera się na mięsie. Myślę, że nawet bardziej niż kuchnia polska. Po obiedzie zazwyczaj był wykład. Ok. 17 kończyły się zajęcia i spędzaliśmy czas z naszymi osobami goszczącymi. Zazwyczaj spacerowaliśmy i zwiedzaliśmy główne atrakcje miasta. 

 

 Fot. A. Kwaśniewicz

Do najciekawszych miejsc w mieście należą rzeźby znajdujące się w parku oraz charakterystyczna ,,Kolumna nieskończoności”. Wszystkie rzeźby stworzył znany rumuński rzeźbiarz - Constantin Brâncuși.

Park jest całkiem spory. Znajduje się tam mnóstwo różnego rodzaju ławek i foteli wykonanych z beżowego kamienia. Nie można jednak na nich siadać, gdyż są dziełem sztuki. Park położony jest nad rzeką Jiu. Jest tam naprawdę pięknie. Trafiliśmy na zachód słońca. „Kolumna Nieskończoności” znajduje się w zupełnie innej części miasta, na przestronnym, olbrzymim skwerze. W lecie z pewnością  przyjemnie robi się tutaj pikniki. Byliśmy też w górach w jaskini położonej około godzinę drogi od Targu Jiu. Poza miastem jesień była jeszcze piękniejsza.

 

Fot. A. Kwaśniewicz

Oprócz obwarzanków covrigi do moich ulubionych kulinarnych odkryć należała zacusca zrobiona przez babcię Raluci oraz kukurydza w kubeczku. Zacusca to pasta składająca się z bakłażanów oraz papryki. Jadłam ją często z chlebem na śniadanie. W centrum handlowym z kolei znajdował się niewielki bar specjalizujący się w kukurydzy. Kukurydza serwowana była w papierowych kubeczkach w kilku smakach do wyboru. Robiono ją na parze, dodawano do niej masło oraz wybrane przyprawy. Nie spotkałam się z czymś podobnym w Polsce. Było to pyszne i wydaje się także proste w przygotowaniu. Innym niezapomnianym posiłkiem była mamałyga z grzybami leśnymi w śmietanie. Popularne są tam również zupy z warzywami.

Siorba, czyli zupa po rumuńsku; fot. A. Kwaśniewicz

Jeżeli miałabym podsumować wymianę po ponad miesięcznym powrocie, to było to bardzo ciekawe doświadczenie. Mieszkamy w różnych częściach Europy, jednak dostrzegam zaskakująco dużo podobieństw. Nie różnimy się znacząco. Przed samym wyjazdem towarzyszyło mi uczucie niepokoju, obawa przed tym jak będzie. Czy spotkam tam fajnych ludzi, czy jakoś się odnajdę? Jak zwykle obawy były w pełni nieuzasadnione. Dobrze spędziłam czas z grupą z Polski i Rumunii. Z przyjemnością wróciłabym do Targu Jiu i przeżyła tę przygodę jeszcze raz.

Aleksandra Kwaśniewicz (3J)

Fot. A. Kwaśniewicz