wtorek, 19 października 2021

Lekarz-pisarz i pani Kunst [OPOWIADANIE]

Fot. J. Brzenczka

Lekarz, który lecz, to lekarz, który pali. Upajam się tą sentencją (czyżby moją własną?) jak dymem tytoniowym – tym słodkim, rakotwórczym powietrzem, bez którego nie potrafię żyć. Ale dym jest czymś subiektywnym – oto nasz własny cień podkreślający piękno. Zacząłem palić z powodów estetycznych. To znaczy, że po prostu imponowali mi przystojni bohaterowie wielkich melodramatów, którzy nerwowo zapalali jednego papierosa od drugiego i tym właśnie sposobem szukali rozwiązania swojego nurtującego problemu, jakże istotnego, oczywiście. 

Mam przerwę. Spędzam ją w samotności, a może bardziej w swym własnym (najlepszym) towarzystwie. Moje ambicje stopniały, egoizm tak długo rozpychał się łokciami w moim ciele, aż stałem się gruby, nabrzmiały, choć pusty. Wiem, że nie traktuję pacjentów z należytym szacunkiem, ale cóż zrobić? W końcu mam ich tylko leczy, a ta praktyka to przecież nic osobistego. 

            Nie, nie, nie! Do stu tysięcy par beczek (dzięki Geraldzie za eleganckie przekleństwo), to zwykła grafomania! Nic tylko zgnieść w kulkę i wyrzucić do kosza – ha! komputer w kulkę i do kosza, dobre sobie! A zresztą to bez znaczenia. O n i kupią wszystko. Bo jestem złotą maszyną do pisania, pisarzem-milionerem, do którego w ogonku ustawia się kilkaset osób po autograf. I tak jest za każdym razem. Na wszystkich moich spotkaniach autorskich stali ludzie (głównie w średnim wieku) z torbami pełnymi książek (moich książek, rzecz jasna), którzy uważali, że warto poświęcić swój cenny czas na zdobycie jakichś tam autografów. A przecież to tylko zwykłe imię i nazwisko – kilkanaście liter nakreślonych moją ręką. Cóż za banda idiotów! Hmmm… ale wróćmy do naszego doktorka (może sam zapaliłbym sobie papierosa?)… 

            Byłem kiedyś patologiem i z niezwykłą przyjemnością przeprowadzałem sekcje zwłok. Blada zsiniała skóra, która pod ostrzem skalpela wydawała się miękka; poskręcane wnętrzności wylewające się na nagie ciało; ciemna krew pozostawiająca niezmywalne ślady na białych rękawiczkach; oczy nareszcie spokojnie, czarne źrenice są zatrzymane w biegu, jak w stop klatce, spojrzenie martwe, a przez to takie łatwe do odgadnięcia; i ten przeszywający do szpiku kości chłód trupiarni, który przypominał, że jeszcze żyję. Mmm… cóż za przyjemne wspomnienia samotnych godzin spędzonych tam „na dole”, w miejscu, gdzie mogą przebywać tylko wybrani. Ale chyba najpiękniejsze w tym wszystkim było to, że ten człowiek, leżący na podłużnym metalowym stole już nie żył. Więc nigdy nie zmieni swojego zdania, nie skłamie, nie będzie udawać kogoś, kim nie jest ani nikogo nie skrzywdzi, ani nikomu nie pomoże… Wszystkie narządy są w nim na swoim miejscu, nie ma żadnej dysharmonii, jego organizm, a przede wszystkim on sam, jest prosty, łatwy do ogarnięcia rozumem. 

            Jednakże po kilku latach spędzonych w trupiarni przeniosłem się na neurochirurgię. W zasadzie przeniesiono mnie tam (wbrew mojej woli) na prośbę dyrektora szpitala, w którym pracowałem. Podobno (według opinii niektórych) zaczynałem już wariować „na dole” i „dla mojego dobra” lepiej było znaleźć mi inne miejsce. Tak że skończyłem odpowiednie studia podyplomowe i podjąłem pracę „u góry” na wydziale neurochirurgii, gdzie miałem swój mały gabinecik. Tak oto leczę pacjentów z problemami nerwowymi – ach, znowu mam do czynienia z tymi podłymi żywymi istotami, które same nie wiedzą, czego chcą. 

            Koniec tych retrospekcji! Czytelnik się nudzi, czas rozpocząć akcję. Bo wstęp do opowieści nie może być zbyt długi – tu trzeba przejść do rozwinięcia; tu trzeba krwi, przemocy, gwałtu. Bez tego błysku zainteresowania w oku nic się nie ugra. A jeśli Czytelnika to ciekawi, jeśli Czytelnik tego chce, jeśli, co ważniejsze, Czytelnik tego oczekuje, to po prostu trzeba mu to dać, by był zadowolony. A jak Czytelnik usatysfakcjonowany to i autor szczęśliwy. 

            Wczoraj dowiedziałem się o śmierci jednej z moich pacjentek. Ani trochę nie zaskoczyła mnie ta wiadomość, w końcu wszyscy ludzie umierają. Lecz sam przed sobą muszę przyznać, że im dłużej słuchałem o rzekomych okolicznościach tego odejścia, tym bardziej zaczynała interesować mnie ta sprawa. Hmmm, to trochę zastanawiające, że jakieś tam „nadzwyczajne okoliczności” podnoszą rangę wydarzenia z „normalnego”, „obojętnego” na „interesujące”. A może przyczyna tego nagłego zainteresowania wcale nie tkwi w okolicznościach, a w tej konkretnej osobie? Tak... doskonale pamiętam tę kobietę, która m u s i a ł a zapaść mi w pamięci. Ale tak naprawdę to wcale nie była kobieta, tylko „ktoś” wyrastający poza schematy płci. 

Pani Kunst przyszła do mnie z dokuczliwym bólem kręgosłupa. Tak, zapukała delikatnie po czym weszła z impetem, otwierając drzwi. Zdziwiłem się, bo to delikatne pukanie, takie uderzenie knykciami palców o drewno, w ogóle nie pasowało do tego zdecydowanego otwarcia, jakby zapukała inna osoba, a otworzyła też zupełnie inna. W każdym razie stanęła przede mną rudawo-blond włosa kobieta (blond w zamkniętym pomieszczeniu, rude przy promieniach słońca), która mogła mieć równie dobrze dwadzieścia jak i pięćdziesiąt lat. Była niezwykle piękna, wręcz wyglądała jak antyczna rzeźba
o idealnych proporcjach, jedyne co, to głos miała jakiś taki… inny? Trudno go jednoznacznie określić, był niski, ale nie seksowny tylko bardziej chropowaty, gorzki. Przedstawiła się jako pani Kunst – nigdy nie dowiedziałem się jak miała na imię i chyba nigdy nie będzie mi dane poznać tej tajemnicy. Pani Kunst była ujmująca. Prawdę mówiąc, to mnie po prostu ujęła, nawet oczarowała, ale słyszałem od innych lekarzy, u których również była, że oni byli nią zdegustowani, że uważali ją za nieprzyzwoitą lafiryndę, która nie ma za grosz szacunku dla zasad moralnych. Tak że zdania na jej temat są podzielone, ja byłem akurat po stronie jej zwolenników, ale to tak naprawdę, czy się jest „za” czy „przeciw”, nigdy nie jest do końca powiedziane, w końcu życie jest takie skomplikowane i zmienne. Dzisiaj możesz być „za” (bo akurat tak uważasz i tak jest ci na rękę, bo jest to zgodne z twoim systemem wartości, bo szczęśliwym trafem nie musisz wychodzić ze swojej strefy komfortu), a jutro już „przeciw” (bo akurat tak uważasz i tak jest ci na rękę, bo jest to zgodne z twoim systemem wartości, bo szczęśliwym trafem nie musisz wychodzić ze swojej strefy komfortu). W każdym razie pani Kunst cierpiała na dotkliwy ból kręgosłupa. W ogóle ostatnimi czasy pani Kunst wiele cierpiała i chyba wśród tej całej masy „cierpień” ból pleców był jej najmniejszym problemem. Dostrzegłem to od razu, bo te ciągłe zmartwienia, myśli były ukryte gdzieś pomiędzy jej źrenicą a powieką. Sam ten fakt był oczywisty, ale dlaczego… tego już nie wiedziałem. Mówiłem, że wolałem pracować z umarłymi. 

Obecny lekarz-patolog jest na chorobowym, dlatego że zaraził się jakimś wirusem, więc kiedy odkryto ciało pani Kunst, ja jako obecny jedyny sprawny specjalista w tej dziedzinie udałem się na… na miejsce zbrodni? Nie jestem pewien, czy tak powinienem to nazywać – a jeśli popełniła samobójstwo (takie „inteligentne”, którego nie widać na pierwszy rzut oka), bo chyba to w dzisiejszych czasach bardziej prawdopodobne niż rasowe morderstwo z zimną krwią. W każdym razie ciało znalazła zatrudniona u państwa Kunst sprzątaczka, która po prostu weszła do mieszkania, otwierając je własnym kluczem, bo akurat tego dnia pracowała. I tutaj rodzi się pytanie, czy specjalnie ukartowała to tak, aby zapewnić sobie alibi: „Jak mogłabym zabić panią Kunst, przecież wtedy sprzątałam u państwa XY” albo „Przecież gdybym zabiła panią Kunst, wiem miałam klucze, to pewnie dlatego mnie pan podejrzewa, to sama nie „znalazłabym” jej ciała, no chyba że to byłaby taka podwójna gra, ale wie pan, ja jestem tylko zwykłą sprzątaczką, ja nawet nie mam żadnego wykształcenia ani zawodu, bo jaki to jest zawód „sprzątaczka”, proszę pana…” Już słyszę w głowie jej dalszą paplaninę, cóż za jazgot na jednym wdechu! Ale po kolei, po kolei. Najpierw trzeba zobaczyć ciało, później rozejrzeć się za ewentualnymi śladami, a na końcu zebrać obciążające dowody i na ich podstawie zbudować motyw. Hmm… chyba zabawię się w śledczego. To może być całkiem interesujące, a w naszym prowincjonalnym miasteczku zawód „śledczego” czy też „lekarza” i związane z tym formalności nie mają większego znaczenia. 

Opowieść kryminalna właśnie się zaczyna. Wstęp za nami, teraz trzeba przejść do tzw. konkretów. Tak więc zaraz będzie: opis miejsca zbrodni i ciała, zbadanie okoliczności, przesłuchanie świadków, próba rozwiązania zagadki (najlepiej przedstawić ją w formie mapy myśli na tablicy korkowej z powbijanymi do niej kartkami – różnymi wycinkami z gazet, zdjęciami), następnie jakiś nieoczekiwany zwrot akcji (żeby nie było zbyt nudno) i oczywiście mowa końcowa detektywa, podczas której winnym okaże się ten, który wydaje się najmniej podejrzany (bądź też wszyscy będą mieli coś na sumieniu i trudno będzie określić czyje przewinienia były najcięższe, bądź też zabójcą okażę się sam detektyw niby taki diabelnie inteligentny jak Sherlock Holmes, a jednak nie przewidział wszystkiego… bądź też jakikolwiek inny wariant, rzecz jasna schematyczny i podobny do tych, które tu wymieniłem). Tak więc nic prostszego, taki oto kryminałek, który dokładnie za pół roku trafi na szczyt listy bestsellerów – cóż chyba za pół roku kupię sobie kolejne auto…            

            Państwo Kunst zajmowali piętro jednorodzinnego domu, który w zasadzie swym wyglądem przypominał bardziej dom wczasowy niż taki zwykły „dwuspadowiec”, powszechnie spotykany. Budynek jest pomarańczowy, albo (jeśli spojrzeć by na niego okiem poety) w kolorze dojrzewającej na dzikim pustkowiu brzoskwini, z obszernym tarasem i ogrodem z tyłu. Ma białe zdobienia, kolumny i ramy w oknach. Ma również duże okna, szczególnie okazałe jest to nad markizą – mieści się ono w gabinecie pana Kunsta (największym pomieszczeniu na piętrze). Wchodzę marmurowymi schodami do góry. Jestem niezwykle ciekawy mieszkania państwa Kunst, bo wiem, że może mi ono wiele powiedzieć o nich samych. Od razu po przekroczeniu progu zastanawiam się, czy aby na pewno trafiłem pod właściwy adres, może miałem otworzyć inne drzwi do innego świata? Nic w tych pokojach urządzonych z przepychem, nowocześnie, według jednego wzorca, nie przypomina mi pani Kunst, którą znałem. No może w niewielkim stopniu to ona, ale w tak niewielkim, że ja naprawdę zaczynam w to wątpić. Bo czuję się tak, jakbym właśnie znalazł się w jakieś monotematycznej rzeczywistości, w której do głosu dochodzi tylko jedna interpretacja czy to teraźniejszości, czy przeszłości. A przecież pani Kunst była taka barwna, taka niejednoznaczna, bo przecież o pani Kunst można było zmienić zdanie w ciągu jednego dnia – dzisiaj „za”, jutro „przeciw”. 

            Pokój pani Kunst mieści się dokładnie na drugim końcu domu w stosunku do gabinetu pana Kunsta. Jest to niewielkie pomieszczenie o białych ścianach i z białymi meblami. Na jego środku stoi, tradycyjnie, kanapa z puchowymi poduszkami w jakieś wzory, naprzeciwko niej jest taka podłużna sofa bez oparcia, również biała, z kolei na ścianie wisi telewizor, pod nim jest kominek, a tuż obok nich stoi regał, nawet nie z książkami a z jakimiś bibelotami. I to jest najprościej urządzony pokój na całym piętrze, bo gabinet pana Kunsta... to jednym słowem esencja wyższych sfer. 

            Ciało pani Kunst leży na podłodze w kącie pomieszczenia pod ścianą. To musi być ciało pani Kunst, bo powiedzieli mi, że jest tutaj, że leży tak, jak znalazła je ta sprzątaczka. Dobrze że wyraźnie mi to powiedzieli, bo gdyby tego nie zrobili, to w tej chwili zacząłbym się poważnie zastanawiać, czy to aby na pewno ona. Jestem z wykształcenia patologiem, więc widziałem już nie jedno okropieństwo, ale… t o? „T o”, dlatego że to prawie nie przypomina człowieka tylko… nawet nie wiem jakiego porównania mógłbym użyć. Rudawo-blond włosy pani Kunst leżą kilkanaście centymetrów od ciała, jakby oderwane od niego siłą. Jej czaszka jest cała skrwawiona, a z tyłu wręcz otwarta. Pod płatami rozerwanej skóry wylewa się mózg, kiedyś centrum wszystkich najskrytszych myśli, a teraz to tylko trudna do określenia masa, oślizgła, powykręcana, skurczona, o jakimś dziwnym, nienaturalnym kolorze. Pani Kunst jest naga, a w pobliżu niej nie widać żadnego ubrania. Od podbródka przez sam środek klatki piersiowej i aż do narządów rozrodczych przebiega gruba linia, ciemna otchłań bez skóry,  spod której wyłaniają się wszystkie narządy i kości. Narządy wyglądają tak jakby od dłuższego czasu psuły się od środka, jakby coś je pożerało, niszczyło. Z kolei kości wyglądają na takie kruche, pozbawione wapnia, skazane na złamania czy wygięcia. A jej oczy? Cóż widzę tylko jedno oko, drugie gdzieś… zniknęło, pozostawiając po sobie puste miejsce. Ale to jedno zdaje się mówić wszystko, przyznaje, że wobec takiej siły była bezbronna, że chciała walczyć, lecz nawet sam jej organizm (przyzwyczajony do życia w takim, a nie innym środowisku) sprzeniewierzył się przeciwko niej. Płaczę. Po moim policzku płynie łza. Ta śmierć mnie dotyka, ta śmierć mnie wzrusza. 

            Bo zaraz sam się z tego wszystkiego popłaczę (albo porzygam). Chociaż te trzy akapity są chyba całkiem udane – jakie tam „chyba”, z całą pewnością są świetne. No dobrze, ale po co to wszystko? Za, powiedzmy, pięćdziesiąt lat, może nawet piętnaście już nikt nie będzie pamiętał ani o mnie, ani o tej historii, może nawet za piętnaście… Ale z drugiej strony pisanie to bardzo opłacalny biznes, co prawda nie w Polsce (nie mówię o noblistce-milionerce), ale na Zachodzie jak najbardziej. Bo tu wielotysięczne spotkanie autorskie, bo tu wywiadzik do tego radia albo tej telewizji, bo tu kilkusezonowe serialiki na Netflixie. Tak to można żyć, wydawać jedną książkę na kilka lat albo nawet corocznie tylko jedną i… egzystować na naprawdę wysokiej stopie. W Polsce oczywiście też można wyżyć z pisania, tyle że trzeba pisać tak z siedem powieści rocznie – wtedy ma się nie tyle szanse na jako takie przeżycie, co na egzystowanie na naprawdę wysokiej stopie. Siedem powieści rocznie to przecież już nieomal produkcja maszynowa. Na taśmie produkcyjnej w ogromnej hali jadą puste kartki, a ja siedzę gdzieś pośrodku i zapełniam jedną po drugiej; po jednej stronie jadą puste kartki, po drugiej wyskakują zapisane i tak cały czas (nie licząc dwutygodniowych wakacji all inclusive na Wyspach Kanaryjskich i wolnych weekendów). Ale co mam zrobić, skoro nie potrafię robić nic innego? Skoro nie potrafię nauczyć się angielskiego tak dobrze jak Joseph Conrad, to muszę pisać po polsku i wydawać w Polsce. Taki mój los i taki sposób zarobku na życie (na życie na naprawdę wysokiej stopie). Więc chyba nie mogę mieć do nikogo pretensji, że nie zostanę zapamiętany, że za pięćdziesiąt lat moje prochy zmieszają się z ziemią, po której będzie chodzić następne pokolenie, a moje książki stojące teraz na półkach w bibliotekach zostaną ubytkowane, by zrobić miejsce następnym. 

            Kto może być odpowiedzialny za taką zbrodnię? Czy ktokolwiek w ogóle byłby w stanie dopuścić się czegoś takiego? A wszystko z boku wyglądało tak pięknie: duże mieszkanie, pieniędzy pod dostatkiem i młode bądź też nieco starsze małżeństwo, czyżby szczęśliwe? Chyba właśnie przerażająco nieszczęśliwe małżeństwo. Pamiętam dokuczliwy ból kręgosłupa pani Kunst, pamiętam jej zmartwione, cierpiące spojrzenie… Tak, coś w tym domu było nie w porządku. Może pan Kunst był mężem-despotą, który znęcał się nad swoją żoną, może ba! to on ją zabił? Nie wiem, nie wiem, ale muszę koniecznie udać się do gabinetu na drugim końcu piętra. 

            Rozmawiałem z panem Kunstem, a na początku naszej rozmowy wręcz komediowo powiedziałem:

- Zapraszam na przesłuchanie. 

            Po czym on odpowiedział dokładnie tak jak przewidywałem:

- Mnie chce pan przesłuchać? Ja? Ja nic takiego nie zrobiłem… 

            Uśmiechnął się do mnie delikatnie, w zasadzie samym kącikiem ust. Chciałem go sprawdzić i… zdał egzamin. Wiedział, że nie mówię do końca poważnie, że jestem lekarzem a nie śledczym (dla wszystkich pokroju pana Kunsta wszystkie „formalności” mają kluczowe znaczenie, a wręcz są podstawą ich funkcjonowania). 

            Pan Kunst jednocześnie był i nie był dla mnie panem Kunstem. Był, dlatego że jego spojrzenie było inteligentne (a to właściwa cecha dla wszystkich Kunstów) i nie był można byłoby rzec z tak błahego, a jednak niezwykle istotnego - garnituru najlepszej na świecie marki uszytego na miarę. Bo sam w sobie pan Kunst był jakby na miarę czegoś, i to czegoś tak okropnego, że to chyba mogłoby zabić. Nie tego się spodziewałem. Myślałem, że po drugiej stronie mahoniowego biurka będzie siedział radykalny mężczyzna w średnim wieku, energiczny, impulsywny, może alkoholik. Tymczasem pan Kunst był przeciętnym przedstawicielem spokojnego, może wręcz nieco melancholijnego, skupionego na swojej pracy (rodzinnym biznesie) tzw. inteligenta z wyższych sfer. Niewykluczone, że znęcał się nad swoją żoną, myślę, że nie bił jej, a bardziej wykańczał psychicznie swoim pustym i płaskim stylem bycia. Co więcej- myślę, że najbardziej w tym wszystkim dobiło ją słowo b i z n e s. 

            Pora na zbadanie okoliczności, na prawdziwe przesłuchanie świadków i oczywiście na znalezienie pewnych śladów, które później naprowadzą detektywa na zabójcę. A z tymi śladami to będzie tak: pierwszy z nich nasz lekarz-detektyw znajdzie na parterze pomarańczowego domu. Będzie to odcisk zabłoconego buta, który doktorek oklei czarno-białą taśmą i opatrzy tabliczką z numerem czwartym (dlatego że będzie to według chronologii wydarzeń czwarty dowód pomimo tego, iż został znaleziony jako pierwszy). Z kolei drugim śladem będą odciski palców (nienależące ani do żadnego z domowników ani do sprzątaczki) ściągnięte z klamki od drzwi pokoju pani Kunst. Po wydrukowaniu ich na białej kartce i podzieleniu na odpowiednie pola będą wyglądały jak… eee jeszcze znajdę zaskakujące porównanie. Tylko do kogo będą należały te odciski? Kto zabił panią Kunst? Cóż… jeszcze sam tego nie wiem, ale to nieważne, bo rozwiązanie zagadki w pewnym momencie samo do mnie przyjdzie. A jeśli ja będę zaskoczony, to Czytelnicy tym bardziej. Tak więc grunt, żeby pisać dalej. Oczywiście nie można napisać za dużo stron (Czytelnicy na ogół nie przepadają za zbyt opasłymi tomiskami, są nieporęczne itd.), lecz z drugiej strony nie może ich też być za mało – jakieś 300-400 stron powinno być w porządku. I cóż by tu jeszcze dodać? No, z tym zakończeniem to jeszcze zobaczymy – a i tak w moim wykonaniu nie będzie to nic znaczącego czy też bardzo wartościowego. 

            Odnoszę wrażenie, że nigdy nie byłbym w stanie rozwiązać zagadki śmierci pani Kunst. Tak, nawet gdybym przesłuchał wszystkich potencjalnych zabójców, gdybym porozmawiał z sąsiadami, przyjaciółmi, gdybym zaczął szukać motywu… to wszystko zdałoby się na nic. Bo ta sprawa przekracza moje możliwości, bo stwórca nie zaopatrzył mnie w odpowiednie narzędzia – ja według jego pierwotnego planu miałem być patologiem-świrem i chociaż nieco poluźniłem duszący mnie łańcuch (nie muszę już wypalać dwóch paczek papierosów dziennie ani wygłaszać dennych, paradoksalnych sentencji), to nigdy nie zerwę go zupełnie. Skąd we mnie ta zmiana? Cóż, przecież zostaliśmy stworzeni na obraz i podobieństwo stwórcy… 

            Pani Kunst była i nie była kobietą. Pani Kunst jest i była (może i będzie). Umiera i umierała w męczarniach, dla… łatwiej powiedzieć „dlaczego” niż znaleźć sensowny powód usprawiedliwiający jej śmierci. Nie wiem, kto dopuścił się tego straszliwego czynu, ale pamiętam spojrzenia pani Kunst - ich już nie można wymazać z duszy. 

*

            Nie będzie mowy końcowej detektywa. Nie będzie ujawnienia motywów ani pogoni za uciekającym mordercą. Dlatego że nie ma takiej potrzeby, bo zagadka umierania pani Kunst została już rozwiązana.                                  

Joanna Brzenczka