czwartek, 25 lutego 2021

Harenda Jana Kasprowicza: wieczna przystań nad rzeką [GAWĘDA]

Fot. pochodzi z książki B. Wachowicz "Czas nasturcji"

W pewnym oddaleniu od głównej drogi, tuż przy szumiącej Zakopiance stoi dom. Jest to niezwykły budynek, w którym niecałe sto lat temu tętniło intensywne życie literackie. Harenda to było (i jest) miejsce-wizytówka Poronina. W tym miejscu bywało wielu znakomitych pisarzy, poetów, malarzy… Ostatecznie, ileż głosów, tupotów nóg, krzyków, śmiechów, płaczu ludzi różnych stanów wypełniło Harendę…! Zaiste, nie byłoby w tym domu nic niezwykłego, ot taki sobie domek wybudowany w stylu zakopiańskim, gdyby nie jego nietuzinkowy gospodarz, Jan Kasprowicz.

            Autor „Księgi ubogich” szczególnie ukochał sobie Tatry. W ogóle całe Podhale znalazło wyjątkowe miejsce w jego sercu. Wówczas okoliczne wioski nie były gęsto zaludnione, panował w nich spokój, a życie toczyło się z dala od miejskiego gwaru. Kasprowicz potrzebował właśnie takiego miejsca, w którym mógłby oddać się pracy twórczej i translatorskiej.

Poetę z Szymborza zafascynował widok rozpościerający się z werandy domu oraz panująca tam atmosfera. Przenieśmy się teraz na Harendę… Daleko, tuż nad samym niebem pnie się ku górze łańcuch Tatr. O tej porze dnia można dokładnie dostrzec każdy szczyt, nawet czubek Lodowego Wierchu. A nieco niżej, na sąsiednich wzgórzach rośnie las, natomiast zaledwie kilkanaście kroków od skarpy płynie strumyczek. Jakże cudownie byłoby budzić się tam każdego ranka, słyszeć szum wody uderzającej o drobne i większe kamienie, a zimą śledzić wzrokiem błyszczące w promieniach słońca ośnieżone szczyty…!

I cóż się dziwić, że Kasprowicz tak pokochał góry… Tak o nich pisał w „Księdze ubogich”:

 

Witajcie, kochane góry,

O, witaj, droga ma rzeko!

I oto znów jestem z wami,

A byłem tak daleko!

 

Dzielili mnie od was ludzie,

Wrzaskliwy rozgwar miasta

I owa śmieszna cierpliwość,

Co z wyrzeczenia wyrasta.

(…)

Chodzę i patrzę, i słucham –

O, jakże tu miło! jak miło! –

I śledzę, czy coś się tu może

Od kiedyś nie zmieniło?


Lwów: miasto-przeszkoda

Tym miastem, które dzieliło poetę od ukochanych Tatr był niewątpliwie Lwów, w którym spędził 35 lat swojego życia. Tam zajmował się działalnością dziennikarską i publicystyczną, pracował m.in. w redakcji dziennika „Słowo Polskie”. Oczywiście stale obracał się w towarzystwie wybitnych pisarzy oraz intelektualistów. Jednakże praca redaktora pochłaniała mnóstwo czasu, który Kasprowicz wolałby poświęcić swojej twórczości, i nie dawała należytej satysfakcji. Poeta z Szymborza jeszcze całkiem nie porzucił swoich młodzieńczych marzeń o karierze naukowej – one zagnieździły się głęboko w jego sercu i czekały przeszło dwadzieścia lat na spełnienie. W końcu jego pragnienia ziściły się w 1904 roku, kiedy Kasprowicz otrzymał tytuł doktorski, uzyskany na podstawie rozprawy o poezji Lenartowicza. Dzięki temu cztery lata później mógł objąć katedrę profesora literatury porównawczej na Uniwersytecie Lwowskim. Ale, pomimo licznych sukcesów i uzyskanej po wielu latach stabilizacji finansowej, Kasprowicz nie mógł być do końca szczęśliwy we Lwowie. Poeta szukał większego spokoju i harmonii, której nie dostarczało intensywne życie w mieście. W tym czasie pewną odskocznią od gwarnej miejscowości były dla niego podróże, m.in. do Poronina. W liście do Zygmunta Wasilewskiego pisał: a potem nie wiem, w każdym razie nie do Lwowa, bo czuję, że tam nic dobrego spotkać mnie nie może. W mieście tym pracować nie mogę. Przez jeden rok w Poroninie zrobiłem więcej niż przez cztery lub pięć lat w atmosferze lwowskiej. 


Harenda: miejsce prawdziwego szczęścia?

Kasprowicz swój sukces zawdzięczał ciężkiej pracy. Nie miał łatwego życia, pochodził z chłopskiej rodziny – jego ojciec Piotr Kasprowicz był analfabetą. Ale dzięki swojej wytrwałości, uporowi oraz mimo wszelkich przeciwności losu, zdobył nie tylko wykształcenie czy tytuł naukowy, ale przede wszystkim uznanie. Utwory poety w szczytowym punkcie popularności były nawet porównywane do dzieł Mickiewicza. I znowu dzięki swojej pracy, tym razem translatorskiej, Kasprowicz u schyłku życia spełnił swe dawne marzenie o własnym kącie. Kupił Harendę za przekład dzieł Szekspira od pewnej Angielki, miss Cooper, której do reszty zbrzydło mieszkanie na takiej „pustelni” (była bowiem utalentowaną malarką o towarzyskim usposobieniu). Janek (jak nazywali go przyjaciele), wraz z trzecią żoną, Marią z Buninów, wprowadził się do odremontowanego domu w 1923 roku i właśnie tam przeżył swoje ostatnie lata.

W pierwszych miesiącach spędzonych pod dachem Harendy Kasprowicz żył pełnią życia, mówił: Jaki jestem szczęśliwy, jaki jestem szczęśliwy, że będą mógł już do końca życia siedzieć we własnym kącie, daleko od ludzi, z tobą tylko, i pracować, cudownie pracować! (…) Wszystko, o czym mogłem marzyć, spełniło się. Niczego już nie pragnę, tylko cichego, spokojnego życia z tobą, wśród książek moich (…) Świerki i jesiony posadzimy sobie w ogródku. Będzie nam dobrze. Nie wiem dlaczego, ale mam takie niezachwiane przekonanie, że będzie nam dobrze. Tak się cieszę! I Marusia (jak pieszczotliwie nazywał ją mąż) była zachwycona tym miejscem, pokochała podhalańskie krajobrazy, a spokojna atmosfera była jakby lekarstwem dla jej duszy. Tak pisała o nowym domu w swoim dzienniku: O naszej Harendzie (…) mogę pisać tylko ze szczerym wzruszeniem i miłością. Kocham w niej wszystko. Gdy budzę się rano i otwieram oczy, widzę przez okno promienisty grzebień Tatr. Mam wrażenie, że zawiśliśmy gdzieś w powietrzu nad tą całą panoramą.

Lecz nie wszystko było takie kolorowe, jak mogłoby się wydawać. Marusi i Jankowi nie układało się zbyt dobrze – nawet wspaniała zewnętrze atmosfera nie wpłynęła na poprawę ich stosunków. Teraz przenieśmy się na Harendę. Wyobraźmy sobie jak mogło tam być… Janek całymi dniami zamyka się w swojej pracowni, tłumaczy i pisze. I tak ciągle przez wiele, wiele godzin. A kiedy już schodzi do „świata żywych”, nie okazuje tkliwych uczuć ani nie sili się na uprzejmość. Marusia czuje się niepotrzebna, jakby zbędna… Nagle pojawia się inny mężczyzna, Bojan, były mąż Dory, bułgarskiej tłumaczki poezji Kasprowicza. Dziwny to był człowiek – zupełnie niepodobny do innych! Jest tak różny od Janka; jest kimś, kto uważnie jej słucha i poświęca jej czas. Są długie rozmowy, spacery, uśmiechy i łzy, ale ostateczny wybór Marii jest jeden: Nie jestem zwyciężona przez Ciebie, Bojanie! - tak pisze w rozstrzygającym wszystko liście. Małżeństwo Marusi i Janka uratowane! „Ratunkiem” dla niego był niespodziewany atak choroby Janka (cukrzycy), który na nowo zacieśnił rozluźnione więzi między małżonkami. 

Jan Kasprowicz z Marią Kasprowiczową (Marusią); Fot. pochodzi z książki B. Wachowicz "Czas nasturcji"
 

Epilog: kwitną ostatnie nasturcje

Marusia na powrót staje się ważną częścią życia poety. W tej chwili, kiedy na nowo odczułam, że jestem mu potrzebna, więcej, że jestem mu n i e z b ę d n a, odnalazłam go na nowo wyznaje na kartach swojego dziennika. Teraz, pomimo licznych nowych obowiązków związanych z pielęgnowaniem chorego, jest szczęśliwa. Nowe zadania wcale jej nie zniechęcają, a wręcz przeciwnie jeszcze dodają jej siły, bowiem nie lubiła nigdy łatwego życia. Żebym miała Janka pielęgnować jeszcze wiele miesięcy, a może i lat, będę to robiła z radością i zapałem pierwszego dnia, kiedy po raz pierwszy podniosłam go na łóżku. – zapewnia w swoim dzienniku.

Kasprowicz ubolewa, że nie może tak jak dawniej zdobywać tatrzańskich szczytów. Beztroskie przechadzki odbywane codziennie podczas tworzenia „Księgi ubogich” należą już do przeszłości i tam, wśród wciąż żywych wspomnień, mają już na zawsze pozostać. Teraz, zamknięty w czterech ścianach swojego pokoju, może jedynie przez okno podziwiać świat. Z łóżka, na którym leżał, widoczne było całe pasmo gór; bliżej – pochyłe zbocza z odcinającym się na ich zieloności ciemnym obramieniem lasów. Okna były otwarte, całe łóżko zalane słońcem.

Choroba dostarcza Jankowi nowych sił twórczych, jakby przez ostatnie lata uśpionych. Dyktuje Marusi nowe utwory oparte na motywach ludowych bądź też sam drżącą ręką zapisuje je na podpartej deszczułką kartce. Wiersze te trzeba zaraz przepisywać, gdyż pismo Janka jest tak nieczytelne, że już po godzinie sam nie jest pewien, co zapisał. Właśnie tak i w takich warunkach krok po kroku powstaje „Mój świat. Pieśni na gęśliczkach i malowanki na szkle”, ostatni tomik poezji Kasprowicza. Poeta zadedykował go swojej żonie, czynnie a głęboko współczującemu świadkowi tych melodyj.  

Ostatni rozdział w życiu Kasprowicza miał wiele barw i odcieni. Ponownie cofnijmy się w czasie, zastanówmy się, w jaki sposób jasne i ciemne kolory przeplatały się ze sobą… Z jednej strony, ostatnie lata życia Jana są pełne szczęścia płynącego z aktu tworzenia. Z drugiej zaś, jest to czas nieustannej niepewności, cierpienia zarówno samego poety z Szymborza, jak i jego bliskich. A cierpienie jego ma charakter nie tylko fizyczny, ale również duchowy, gdyż w pierwszym miesiącu po ataku Kasprowicz zostaje przewieziony do kliniki we Lwowie. Tam usycha w ponurych ścianach szpitala i jakby zaczyna wierzyć w cień zbliżającej się śmierci. Nawet nieustanna obecność Marusi nie jest w stanie w pełni rozgonić jego smutku, który wsiąka w niego i staje się jego drugą skórą. W tych tygodniach wielkim pocieszeniem jest dla Janka myśl o najdroższej Harendzie, jego własnym kącie; o Tatrach, górskim powietrzu, podhalańskim folklorze, słowem o wszystkim, co tylko ma coś wspólnego z domem. Może to właśnie z tej tęsknoty, szczerze płynącej z głębi duszy, „Mój świat” przybrał ostatecznie taką, a nie inną formę?... Widzisz – mówi Marusia do męża – ten okres choroby, który tak cię gnębi, nie będzie w twym życiu zmarnowany. Kto wie czy nie był nawet potrzebny do obudzenia w tobie na nowo możliwości tworzenia. Zgubiłeś siebie, Janku. Wojna i wypadki, które po niej nastąpiły, oderwały cię od siebie samego. Wolałeś nie pisać, niż czynić to bez potrzeby wewnętrznej. A później pani Kasprowiczowa konkluduje: Uważam Harendę w życiu Janka za konieczność, która m u s i a ł a się stać. Czy Janek będzie tutaj długo żył, tego nikt nie wie, lecz że na Harendzie zamknie oczy i że ten kawałek ziemi będzie miejscem jego wiecznego spoczynku, jak od dawna tego pragnął, to pewne. I tak też się stało.  

Kasprowicz nie był pewny, czy jego najnowszy tomik ma jakąś artystyczną wartość. Ot, takie sobie dziadowskie wiersze… bajeczki dla głupich mówił do swojej żony. Nadal nie był przekonany o walorach swojej twórczości, nawet pomimo odniesionych sukcesów. Czy wynikało to z pokory, czy może z ciągłego dążenia do ideału, trudno powiedzieć… ale faktem jest, że takie fundamentalne wątpliwości towarzyszyły mu przez całe życie i nie zmniejszyły się ani odrobinę po zachwycie nad „Hymnami” czy „Księgą ubogich”. Na szczęście Marusia skutecznie przekonała go do wartości nowych utworów. Wiesz dobrze, że [książka – przyp. J.B.] więcej jest warta, aniżeli tobie i mnie w tej chwili mogłoby się zdawać – mówi do męża.  A później jeszcze pisze: Kocham tę książkę, przejmuje mnie przede wszystkim dyskretny liryzm poszczególnych rzeczy, może dlatego, że wiem, jakiego stanu ducha był wyrazem.

Janek ma jedną zasadniczą skargę, którą wyraża w poetyckiej formie w „Śmierci Grzegorza Kubańczyka”:

 

Nic mi nie trzeba, jedynie

Skarży się grzeszne me ciało,

Żem pragnął zrobić tak dużo,

A zaś zrobiłem tak mało.

 

            Skarga ta wydaje się absurdalna, biorąc pod uwagę fakt, jak wiele w swoim życiu osiągnął Kasprowicz. Bo ileż on wierszy napisał, ileż tekstów przetłumaczył i to z kilku języków, ileż gazet zredagował, ileż stworzył odczytów naukowych etc., etc… Ale może tak to już jest – im chcesz więcej, tym bardziej ci mało i mało…

            W tomiku można znaleźć kilka poematów o charakterze religijnym, m.in. „Wieczerzę Pańską”, „Chustę Świętej Weroniki” i chyba najpiękniejsze w tym zestawieniu utwory: „W  Sobotę Rezurekcyjną” oraz  „W Świętą Alleluję”:

 

Wstał Pan Jezus z martwych

Po trzydniowej męce,

Chodzi po wsi naszej

Z chorągiewką w ręce.

Powiewa nią, wyśpiewuje

Swoją Alleluję.

 

Po podwórkach pieją

Poranne koguty,

Chodzi Jezus z kajdan

Śmiertelnych rozkuty.

Chorągiewką wymachuję,

Nucąc Alleluję.

 

            I grzechem byłoby tutaj nie wspomnieć o niewielkim cyklu (zaledwie sześć utworów), jakże istotnym, który znalazł się również w tym tomiku. Są to wiersze o Janosiku, które miejscami nabierają szczególnie osobistego charakteru, zwłaszcza „Pogrzeb Janosika”.

 

Janiczku, Janiczku,

Chodziłeś w paradzie,

A dziś gęsta trawa

Na tobie się kładzie.

 

Janiczku, Janiczku,

Wygrażałeś niebu,

Dziś się nie odgrodzisz

Od swego pogrzebu.

 

Janiczku, Janiczku,

Brałeś świat pod ramię,

Hyrnieś z nim się wodził

Ku niebieskiej bramie.

 

            Teraz wyobraźmy sobie ostatnie dni poety… Marusia mówi do Janka: Jest to przecież jeden z twoich najbardziej osobistych utworów (…) [jest – przyp. J.B] związek uczuciowy pomiędzy tym poematem a tobą. Sam Kasprowicz jest z siebie zadowolony: A wiesz, że to jest ładny wiersz – nie myślałem. Przeczytaj go jeszcze raz.

            Dzieło życiowe poety jest skończone, wbrew temu co on sam o nim myślał. Choroba okazała się dla niego istotnym, a może i nieuniknionym, elementem, który zaowocował nie tylko wybitną poezją, lecz również głęboką przemianą duchową. Tak pisze o tym Marusia Kasprowiczowa w swoim dzienniku: Często zastanawiam się nad chorobą Janka. Trzeba było, aby ten twardy jak krzemień człowiek, kultywujący w sobie tę twardość, odczuł nędzę i ból istnienia w najbardziej druzgocącej postaci: ciężkiej choroby, aby dokonała się w nim zupełna przemiana.(…) Inaczej się teraz Janek uśmiecha, inny ma wyraz w oczach, łagodny, pobłażliwy, naprawdę życzliwy – nie tylko dla bliskich ludzi, lecz dla całego otaczającego go świata.

            Kasprowicz wiedział, że odchodzi, że oto nadszedł nieunikniony kres jego życia. Piękny to świat! Prawie żal będzie stąd odchodzić. (…) Mówcie, co chcecie, jestem naprawdę ciężko chory. (…) Z tych drzew naprawdę się cieszę, cóż z tego długo się na nie patrzeć nie będę… mówił do Marusi, jakby z pewnym rozrzewnieniem. Cień śmierci z każdym dniem, tygodniem powiększał się; zarzucał swój czarny płaszcz na poetę z Szymborza. Jednak Śmierć jest wyrozumiała, spełniła ostatnie życzenie Janka o doczekaniu wiosny. Dała mu czas na ostatnie pożegnania, spowiedź… Pewnego ranka Kasprowicz szczerze wyznał: Słuchaj Marusiu, jeżeli kiedykolwiek zasnę i nie obudzę się więcej, pamiętaj, że właściwie… kochałem cię.

            Dla Marusi są to bardzo trudne tygodnie. Ona zostaje, on odchodzi. Trudno powiedzieć, które z nich z tego powodu cierpi bardziej… Żyć uczuciem, że każdej chwili mogę Janka stracić! Czy jestem z nim, czy nie ma go przy mnie, świadomość nieuniknionej rozłąki nie opuszcza mnie ani na chwilę i tkwi w duszy jak ciągły, a czasami nie do zniesienia gwałtowny ból. W końcu nadchodzi ten moment  – złoty liść jej życia obumiera. Opada spokojnie na ziemię, nawet z lekkim uśmiechem na twarzy; po latach opadnie i ona, dokładnie tam, gdzie spoczywa znacząca część niej samej.    

            Jan Kasprowicz umarł w niedzielę 1 sierpnia 1926 roku na swojej ukochanej Harendzie w otoczeniu bliskich. Życzenie doczekania wiosny spełniło się, jego ukochane kwiaty nasturcje zakwitły szybciej, niż zwykle. To właśnie o nich napisał swój ostatni utwór:

 

O, jakże będą więdnąć!

Jak będą gasnąć one! –

O, jakże nasze zamrą serca

Całkiem przygaszone…

 

            Spełniło się również dawne, jeszcze z czasów „Księgi ubogich”, marzenie poety o własnym grobowcu:

 

Albo, jeżeli już łaska,

Wybierzcie mi przystań nad rzeką,

Tu, nad tą burtą kamienną,

Pod szumów wieczystych opieką.

 

Harenda; Fot. J. Brzenczka



Joanna Brzenczka

 

Korzystałam z:

 

T. Jodełka, Jan Kasprowicz zarys biografii, Warszawa 1964

M. Kasprowiczowa, Dziennik, Warszawa 1958

J. Kasprowicz, Hymny. Księga ubogich. Mój świat, Warszawa 1956   

 

czwartek, 18 lutego 2021

Zanurzam się w wodzie [OPOWIADANIE]

 

Fot. J. Brzenczka

Kiedy jestem szczęśliwa, smutna, rozdrażniona bądź też nie mam ochoty robić nic konstruktywnego, idę nad jezioro. Wystarczy, że zrobię zaledwie kilka kroków i już znajduję się w mojej oazie. Jezioro jest zawsze blisko mnie, nieważne gdzie i kiedy pójdę, ono zawsze jest tuż obok. Niczym wierny pies cierpliwie czeka, aż wrócę do domu. Jezioro nie ma wyjścia, musi czekać – ja mogę nie przyjść, bezceremonialnie zignorować jego obecność. Kiedy jestem bezpieczna na lądzie, mam jeszcze wybór. Jeszcze jestem tu na stałym gruncie tego świata. Bowiem, gdy wchodzę do jeziora, moje „ja” zaczyna się topić. Błaga o kolejny oddech wolnego powietrza. Woda jest bezlitosna, wpełza do otwartych ust, nosa i oczu, sprawiając, że świat staje się mniej wyraźny, zamazany. Ubranie poddaje się pierwsze, nasiąka wodą i w jednej chwili jest niepotrzebnym ciężarem, który nie pomaga, nie daje ciepła, tylko wciąż ciągnie na dno. Lecz bez mojego „ja” mogę żyć. Mogę w zastępstwie wziąć inne „ja”, ubrać je, dopasować do siebie i ostatecznie już u siebie zostawić. To ja skazuję moje „ja” na powolną śmierć, na powolne topienie się przez dwie minuty wieczności. W końcu, kiedy jestem szczęśliwa, smutna, rozdrażniona bądź też nie mam ochoty robić nic konstruktywnego, idę nad jezioro.

            Woda jest mętna, daleko jej do jakiejkolwiek przejrzystości. Spokojnie porusza się, faluje, płynie swoim rytmem. W pewnym momencie do jeziora niepostrzeżenie wpływa mały strumyczek. Ot tak, po prostu wpływa ukryty za szeleszczącymi szuwarami, które szeleściłyby nawet bez tego drobnego poruszenia wody. Ten strumyczek łączy jezioro z resztą świata. Sprawia, że z pozoru ten mały zamknięty wycinek ze swoją odrębną tradycją, kulturą, staje się częścią czegoś większego, jakieś większej całości, która niczym pasożyt wchłania wszystko, co niegdyś było uważane za wyjątkowe… Ale cóż poradzić? Wyjątkowość się zmienia. Teraz liczymy się tylko „my wszyscy”, kiedyś byli „my” i „oni”, a teraz jesteśmy „my wszyscy” i „oni wszyscy”. Więc ludzie wciąż tacy sami, tylko nazwy tego świata inne.

            Na powierzchni jestem taka niedoskonała. Wiem tak mało. Mam tyle wyprysków na twarzy. Nie potrafię rozmawiać, bo mój język jest nieporadny, jakby ślepy na moje myśli czy wyobrażenia. Muszę ciągle się starać, pracować na sobą, a to takie trudne kiedy nie wie się nawet, kim się naprawdę jest. Bo przecież jest tyle rzeczy ode mnie niezależnych, stworzonych na przekór moim pragnieniom. Ostatecznym ciosem jest rzeczywistość, zmaganie się z tym, co jest naprawdę, co często tak bardzo odbiega od wyidealizowanych wizji. Ale najtrudniejsze, zdaje się, jest dobre wykorzystanie swoich możliwości w świecie tak nieprzychylnym, bo trudnym. Odpowiedź na pytanie: po co ja żyję? A po co w ogóle się żyję? Czy wszystko naprawdę sprowadza się do sprawy życia i śmierci? Syzyfowa praca formułowania filozoficznych myśli jest pozbawiona powabnego smaku – i to we wszystkich stanach emocjonalnych. Dlatego kiedy jestem szczęśliwa, smutna, rozdrażniona, bądź też nie mam ochoty robić nic konstruktywnego, idę nad jezioro.

            Rutynowo zmierzam do mojej oazy. Nawet się nie zastanawiam, po prostu krok za krokiem przybliżam się do celu. Moja droga nad jezioro to wręcz odruch, coś z czego pozornie świadomie nie zdaję sobie sprawy. Adres tej mętnej wody został mi wszczepiony gdzieś pod skórę. Teraz płynie w górę i w dół, w dolinach i pagórkach mojej krwi. Po części dlatego staję się coraz bardziej zaprogramowana. Czasem czuję, że muszę iść nad jezioro, że coś, jakaś nieokreślona moc, mnie do niego wzywa. Nie daje mi żadnego wyboru, wydaje rozkaz: „Chodź, chodź!”. I ja idę. Nie, to moje nogi idą – ja się poddaje. Zazwyczaj z tego właśnie powodu, kiedy jestem szczęśliwa, smutna, rozdrażniona bądź też nie mam ochoty robić nic konstruktywnego, idę nad jezioro.

            Wokół jeziora rosną drzewa. Są gęste i wysokie, są idealną zasłoną odgradzającą mnie od wszystkich trzeźwych i sprzeciwiających się głosów. Dostarczają mi dobrych argumentów. Przypominają nieco sprytne wymówki, w których ziarnko prawdy kryje się pod dobrze zaplanowanym podstępem. Nie ukrywam: te drzewa są ładne. Iglaki rosną blisko siebie, mają cienkie pnie i delikatne igiełki. Prawie dosłownie wchodzą sobie na głowę. Z większej odległości wygląda to tak, jakby wszystkie były za sobą połączone, jakby tworzyły jeden spójny front ciemnozielonej barwy. Obok nich rosną również liściaki. One są inne: majestatyczne, rozłożyste, bardziej przekonujące, mają w sobie większą dozę powagi. Głębokie, obszerne korzenie, wgryzają się w glebę ciągle się, rozrastając. Rosną w większych odstępach od siebie, bo naturalnie potrzebują większej prywatności, większego pola dla swoich kuszących, aczkolwiek pachnących zgnilizną, manewrów. Ich liście są jaśniejsze od ciemnozielonych igiełek. Z natury mają w sobie więcej słońca – z natury kształtującej się wraz z doświadczeniem. Spowija je prawie niedostrzegalny cień, który jednak ma w sobie dużą dozę mroku. Patrzę na moje drugie odbicie  w tafli jeziora. W nim jestem jakby bardziej rozmazana, jakby zniekształcona w krzywym zwierciadle. A na dodatek ciągle się poruszam. Drgam w rytm falującej wody. W tym lustrze o różnych obliczach wydaję się taka wyblakła. W tej wodzie wszystkie kolory tracą swą pierwotną intensywną wyrazistość. Są tanimi podróbkami, podobnymi do oryginału tylko na pierwszy rzut oka i w wyraźnych konturach, które jednak zamazują się wraz ze wzburzeniem wody. Moje odbicie nie jest mną. Jest tylko moim odbiciem. A ja jestem sobą tylko wtedy, kiedy nic mnie nie zniekształca.

            Zanurzam się w wodzie. Wchodzę do jeziora drobnymi etapami, by w końcu całkowicie poddać się przyciągającemu mnie zewowi. Moje „ja” zaczyna się topić. Wówczas mam ostatnią szansę: wynurzyć się czy płynąć dalej. Płynąć dalej. Cząstka mnie właśnie się utopiła, przestała istnieć, bo tu pod wodą nie może po prostu żyć. Przywdziewam więc nowe „ja”, które bardziej, niż istotę mojej duszy, przypomina skorupę albo maskę. Co prawda nie wyrasta mi ogon ani błony między palcami, ale coś wyraźnie się we mnie zmienia, tak że nie topię się już, a swobodnie oddycham, bez najmniejszego trudu, jestem przystosowana. Po chwili zaczynam się cieszyć, że wszystkie troski są już „ponad” mną, czyli słowem: bardzo mi odległe, nie mogące mnie tutaj dopaść. To jezioro jest moje – to tylko mój świat. Jestem tutaj jedynym człowiekiem. Oczywiście w wodzie żyją również inne istoty, ale one nie myślą samodzielnie, nie są ludźmi, a czymś z góry zaprogramowanym. Do tego jeziorka wpływa jeszcze strumyczek – prawdziwy klucz do zamka, który otwiera bramę do kontaktów z innymi i z resztą świata. Gdyby nie było tego klucza i tej bramy, to wcale nie jestem pewna, czy samotne pływanie w jeziorze traktowałabym jako tak wielką przyjemność.

            Pod wodą wszystko jest prostsze, piękniejsze. Domy buduje się i stawia z łatwością. Zwiedza się najdalsze zakątki, nie ruszając się z miejsca. Poznaje się życie innych ludzi, nawet nie znając ich osobiście. Żyję się, jakby na zawsze – pod wodą zostawia się pewien niezatarty ślad. Podwodna rzeczywistość jest inna, rządzi się też swoimi prawami. Czasami, żeby się w niej odnaleźć, trzeba znać kod, taki szyfr do rozbrojenia ukrytej specyfiki wewnętrznych subkultur. Jeśli znasz ten kod, wiesz jak poprawnie płynąć z prądem.  Jeśli nie znasz, to również możesz żyć w podwodnym świecie, tylko po prostu będzie ci trudniej poruszać się, będziesz się czuł, jakbyś z trudem płynął pod prąd, starając się nadążyć za zmiennymi kursami podwodnych dróg.

            Kiedy jestem spragniona poznania nowej wiedzy, proszę czerwone ryby o udostępnienie potrzebnych informacji. Czerwone ryby są wszędzie, pływają we wszystkich wodach na całym świecie. Mają w sobie wiele mądrości. Przeczytały niejedną książkę i zaliczyły niejedną lekcję samodoskonalenia się. Swoją wewnętrzną budową prawie przypominają ideał, a już na pewno są niczym wszechstronnie wykształcony człowiek renesansu. To zadziwiające, że te istoty mogą mieć w sobie tak dużo wiedzy. A kiedyś myślałam, że to ludzie są najmądrzejszymi istotami we wszechświecie… To prawda, czerwone ryby czasem się mylą. Nie można im do końca zaufać. Ale nikogo to w zasadzie nie interesuje, bo i tak wszyscy ufamy czerwonym rybom niemal bezgranicznie. Lecz jakie one naprawdę są, te czerwone ryby? Co skrywają pod swą powierzchownością? Tego nie wiem, przypuszczam jedynie, że w środku są zepsute do szpiku kości.Czy pod przykrywką nieograniczonej wiedzy może się kryć coś bezinteresownie dobrego? A jeśli te ryby tylko kuszą nas swoimi nieskończonymi informacjami, tylko po to, aby mogły nas oszukać, zmanipulować, przejąć nad nami kontrolę? Czerwone ryby są wszędzie, pływają we wszystkich wodach na całym świecie. Czają się we wszystkich kontach i wiedzą niemalże wszystko.

            W jeziorze pływa jeszcze jeden rodzaj ryb. Są czerwono-złote i tylko z pozoru służą do czegoś innego. W podwodnym świecie nie można ze sobą rozmawiać tak, jak rozmawia się na powierzchni. Pod wodą każde słowo musi być najpierw przekazane czerwono-złotym rybom, by później mogło dotrzeć do odbiorcy. Tutaj słowa głównie się piszę, nie wypowiada jak podczas rozmowy twarzą w twarz. To trochę, jak listowna korespondencja z tą różnicą, że przekazywana błyskawicznie z rąk do rąk (bowiem czerwono-złote ryby poruszają się z prędkością światła). Jakże prościej jest rozmawiać z kimś przez ryby, zamiast bezpośrednio. Słowa pisane można wielokrotnie przemyśleć, zastanowić się dogłębnie nad treścią danej wiadomości. Można przed przytoczeniem faktów porozmawiać z czerwonymi rybami, utwierdzić się w słuszności swojej wiedzy. Można też być kimś innym niż jest się naprawdę. Pod wodą dużo prościej występuje się na scenie, dużo prościej gra się wyznaczone role. Tutaj wręcz właściwe jest stworzenie siebie na nowo, całkowite odcięcie od ograniczonego powierzchnego „ja”. Odpowiednio kreując swój wizerunek, mamy bezpośredni wpływ na to, jak postrzegają nas inni. Możemy pokazać reszcie podwodnego świata tylko najwspanialszy wycinek naszego życia, pokazać go nie jako coś wyrwanego z kontekstu, lecz jako całość. Na tym wykreowanym wycinku jestem bardzo szczęśliwa – dla mnie była to tylko chwila, ale dla ciebie może to być symbol mojego wiecznego szczęścia. Pod wodą łatwiej się kłamie. Ukrywa pewne wstydliwe fakty. Bo tak naprawdę z nikim nie spotykamy się twarzą w twarz. W zasadzie żyjemy za pośrednictwem czerwonych i czerwono-złotych ryb. Więc kiedy bezceremonialnie, ale jeszcze z małą wprawą, powiem „nie” na przekór prawdzie, nikt nie zauważy, jak się rumienię, jak nerwowo błądzę wzrokiem z kąta w kąt, jak później zaczynam zacierać wszelkie ślady kłamstwa – jak robię to nożem już całym pokrytym krwią… Ryby nie dostrzegają tych niuansów, wołania sumienia o wymierzenie sprawiedliwości. Są pod tym względem ułomne, jakby zaprogramowane z usterką. Lecz czy gdyby ryby wiedziały co jest dobre a co złe, co jest prawdą a co kłamstwem, to czy nie zapragnęłyby dowolnie łamać (w zależności od swoich indywidualnych korzyści) granic dobra, zła, prawdy i kłamstwa? A co jeśli już teraz ryby to robią – albo nie one dokładnie, tylko ktoś, komu są posłuszne? To znaczyłoby jedno: jesteśmy manipulowani, żyjemy w świecie iluzji w iluzji. Bowiem już sam podwodny świat jest swego rodzaju mrzonką. A jeśli ta mrzonka okaże się jeszcze zepsuta w środku, nieprawdziwa w realiach tej pierwszej iluzji, to wtedy zostalibyśmy podwójnie oszukani. Ktoś wygrałby walkę z naszą wolnością i wbiłby w nasze cenne ciało jednocześnie dwa zdradzieckie noże.

            Czy ktoś jest w stanie dostrzec manipulację podczas jej trwania? Bo czy dostrzeżenie manipulacji nie wskazuję na to, że jednak nie daliśmy się zmanipulować, a przynajmniej nie tak do końca? Oczywiście można świadomie przymykać oko na pewne wady. Można palić papierosy ze świadomością, że w przyszłości można zachorować na raka płuc i przez to szybciej umrzeć – ale ta wiedza nie pomaga nam w walce z nałogiem, ona po prostu egzystuje obok palenia, ba może jest nawet jego nieodłączną częścią, bo szybsza śmierć przez świadomie szkodzenie sobie, kuszenie losu, może być dla wielu bardzo pociągająca. Tak samo jest z podwodnym światem. Przypuszczenie: w podwodnym świecie możemy być manipulowani, możemy żyć w świecie iluzji w iluzji, jest tylko jedną myślą, odsuwaną ciągle w ciemne zakamarki umysłu na rzecz faktu naszego przyzwyczajenia, które brzmi: kiedy jestem szczęśliwa, smutna, rozdrażniona bądź też nie mam ochoty robić nic konstruktywnego, idę nad jezioro.

            Czy pod wodą jest jeszcze coś godnego uwagi, co tak naprawdę mnie w niej przyciąga? Niewykluczone, że wszystko w jeziorze jest takie ciekawe dlatego, że jest inne i dlatego, że jest prawie takie samo. Jest inne, gdyż rządzi się swoimi specyficznymi prawami, stworzonymi regułami na potrzeby nowych realiów. Prawie takie samo, bo ten „nowy świat” nadal jest światem rządzonym przez ludzi, a ludzie w tych dwóch światach są prawie tacy sami. Z tą różnicą, że pod wodą są owinięci dodatkową skorupą, która pomaga im żyć w podwodnej rzeczywistości.

            Nie wszyscy potrafią pływać. Nie wszyscy potrafią sprawnie komunikować się z czerwonymi i czerwono-złotymi rybami. Ci wszyscy „niewprawieni” nie wiedzą, co to znaczy żyć pod wodą. Wolą swój świat na powierzchni. Specyfikę tego co prawdziwe: realne rozmowy, realne kłamstwa, realne zbrodnie.

            Wyszłam z wody. Trzęsłam się. Dlaczego tutaj kontury są takie wyraźne, a słońce bezlitośnie świeci w oczy, oślepia? Gdzie ta iluzja szczęścia? Pięknych zdjęć, które pokazywały mi czerwone ryby? To jakieś kłamstwo! Ale co jest p r a w d z i w e: ten świat czy tamten? Bo skoro w obu rzeczywistościach żyją prawie tacy sami ludzie, to obie te „cywilizacje” są prawdziwe, tylko po prostu nie łączą się ze sobą w obu punktach. Który świat wybieram? Nie jestem pewna, czy mam jeszcze jakiś wybór. Bo faktem jest, że kiedy jestem szczęśliwa, smutna, rozdrażniona bądź też nie mam ochoty robić nic konstruktywnego, idę nad jezioro.

 

            Przyszła susza. Woda z oceanów, mórz, rzek, jezior zaczęła intensywnie parować – nie, wyparowywać. Deszcz nie przychodził. Nie było już ciężkich, ciemnych chmur na niebie, które zawsze przedtem były pewnym zwiastunem deszczu. Słońce świeciło wysoko. Nawet w nocy w postaci intensywnego blasku księżyca nie dawało o sobie zapomnieć. Pociłam się ciągle. Byłam jakby w gorączce nadchodzącej zmiany. Słowo „zimno” stało się tym, czym wcześniej były dla nas jednorożce, syreny, wampiry... Ziemia stała się jedną wielką pustynią. Dawna era deszczy zamieniła się jakby w mit, w którym jest tylko trochę prawdy.

            Jezioro przestało już być tak atrakcyjne. Nie było już zimną, orzeźwiającą oazą, lecz czymś mętniejszym, gorętszym, nie dającym ukojenia. Dusiłam się w podwodnym świecie. Moja skorupa zaczęła wysychać, a przez to się kruszyć. Czerwone i czerwono-złote ryby zaczęły umierać. Już coraz trudniej było porozumieć się z kimś na drugim końcu morza. Ryby pływały wolniej. Ich prędkość światła zniknęła, wyparowała jak woda. Ludzie na powierzchni stali się niespokojni. Już nie wchodzili do swoich bliskich wód tak często, jak kiedyś, bo teraz byli bardziej zajęci przetrwaniem, ale przetrwaniem naprawdę na powierzchni. Wówczas podwodne życia straciło swój dawny blask. Okazało się (jak zawsze już po szkodzie), że najcenniejsi pod wodą byli ludzie – nie czerwone czy czerwono-złote ryby. Nasze hasło powinno brzmieć: najcenniejsi są ludzie, rozmowy twarzą w twarz, uściski, wspólne doświadczenia. Powinnam wcześniej to zrozumieć. Powinnam sprawić, by to było prawdą: kiedy jestem szczęśliwa, smutna, rozdrażniona bądź też nie mam ochoty robić nic konstruktywnego, idę spotkać się z drugim człowiekiem.

            A ludzie teraz również wyparowują. Woda, która czai się pod ich skórą chce z powrotem wrócić na swoje dawne miejsce: do nieba. Ale czy przez życie w tych dwóch rzeczywistościach nie rozdwoilibyśmy się? Czy nie zrobiliśmy z siebie samych jeszcze jednej kopii, która umniejsza naszemu oryginałowi? Może. Teraz już za późno, aby obiektywnie ocenić, co było dla nas najważniejsze. Wyparowujemy. W zasadzie ten proces rozpoczął się już przed suszą. Wtedy był po prostu mniej widoczny, ba wręcz prawie niezauważalny dla wszystkich tych, którzy nie chcą uważnie patrzeć. Powoli wyparowywaliśmy, bo ciągle się rozdwajaliśmy. Dzieliliśmy się na coraz mniejsze części, przybieraliśmy coraz inne twarze. Łatwiej tak było nas niszczyć. Nie byliśmy całością silną w swojej naturalnej istocie, tylko graliśmy wiele ról jednocześnie w wielu sztukach, ale graliśmy marnie, bo dobrze gramy tylko wtedy,  kiedy jesteśmy cali.

            Jezioro znikało na moich oczach, a moje niewyraźne odbicie wraz z nim. W trawiącym suszę świecie, w którym nie mogłabym już swobodnie, jak wcześniej zanurzyć się w wodzie ani nie mogłam zobaczyć swojej zakrzywionej postaci, zapytałam siebie: kim jestem? Kim jest ta dziewczyna, która szła nad jezioro, aby stać się kimś innym? Kim jest teraz bez jeziora? K i m  j e s t e m?                  

   

Joanna Brzenczka