czwartek, 11 lutego 2021

Zebranie wielkich artystów przy świetle księżyca [OPOWIADANIE]

 

Fot. J. Brzenczka

Do marmurowej sali muzeum Wielkich Artystów wpadały promienie zachodzącego słońca. Oświetlały  pomieszczenie, nadając mu czerwono- złotawej barwy, zupełnie zmieniły oblicze pokoju. Portrety zapamiętanych artystów jakby przekształciły się nieco pod wpływem tej słodkiej, ostatniej nuty dnia. Dzieła zyskały dodatkowy światłocień, niektóre miejsca zostały rozjaśnione, inne z kolei spowijał mrok. Cienie na ścianie tańczyły i przesuwały się. Wydłużyły się do granic możliwości, aż w końcu powoli zaczęły blednąć, by po chwili zniknąć zupełnie. Na ulicy zapaliły się pierwsze latarnie. Pyk, pyk jedna za drugą oświetlały brukowe chodniki, tworząc swoiste kręgi światła. Na niebie pojawił się król nocy – księżyc. Dzisiaj był okrągły, w pełni, w całej swojej niezwykłej krasie. Do owalnego pokoju, tak jak wcześniej zachodzące promienie, teraz wpadała srebrzysta poświata księżyca. Ona z kolei spowiła pomieszczenie jasną łuną, która tylko miejscami dodawała blasku, a większość przestrzeni nadal pozostawiła w mroku. Wtedy w muzeum stało się coś niezwykłego. Portrety znanych artystów nagle ożyły. Po prostu za dotknięciem srebrzystych promieni w pełni stały się żywe i zaczęły odwiedzać swoich sąsiadów. Jakże głośno było wówczas w tym pokoju! Bo wszyscy po długim miesiącu milczenia (tylko bycia, obserwowania), teraz mieli niezwykle dużo do powiedzenia. Patrzyłam na to wszystko z zapartym tchem. Schowana przed ich wzrokiem, skuliłam się na długim parapecie za oknem, starając się nie przegapić żadnego szczegółu. Moja dziennikarska natura, podszyta nieskończonym zapasem ciekawości, kazała mi podejść bliżej, jakoś dostać się do środka muzeum i może nawet porozmawiać z nieżywymi zazwyczaj artystami – dawniej podziwianymi (bądź pogardzanymi, bowiem wielkość wg mnie nie mierzy się uznaniem, lecz pamięcią dzieł) intelektualistami. Znalazłam otwarte okno we wschodnim skrzydle muzeum. Otworzyłam je nad wyraz sprawnie i ostrożnie weszłam do środka. Poruszałam się jak kot, stąpając ciszej niż najlżejszy szmer wiatru. Skradałam się, wydłużałam, wznosiłam na palcach i już po chwili opadałam aż do ziemi, czołgając się i chowając za monstrualnymi rzeźbami, by skryć się przed wzrokiem niechcianych obserwatorów – świadków. W moim nielegalnym działaniu było coś podniosłego, uroczystego. Coś, co przyprawia o szybsze bicie serca, ale również o niebywałe podekscytowanie, które potęgowało energię, wartko płynącą wraz z krwią w moich żyłach. Dążenie, poznanie prawdy, było jak wędrówka w ciemnym tunelu, z ciągłą obawą, potykaniem się, wstawaniem i upartym dążeniem do celu. W tym ciemnym tunelu nie widziałam jeszcze światła, ale już, chociaż było jeszcze daleko przede mną, czułam je gdzieś w głębi siebie. To była dodająca otuchy nadzieja, która rozrzedzała mroki nocy i sprawiała, że jakoś milej błądziło się w ciemnościach.

Dotarłam do owalnego pokoju, który wcześniej obserwowałam przyczajona na zewnątrz na parapecie. Na ścianach wisiały puste obrazy z czarnymi, nieprzeniknionymi tłami bądź też pejzażami, które w środku poruszały się delikatnie, melancholijnie, powtarzając ciągle tę samą chwilę. Wszyscy portretowani zniknęli. Gdzieś z głębi muzeum dobiegał mnie intensywny odgłos podniesionych rozmów, jakby jakiegoś większego zgromadzenia czy też pełnej emocji dyskusji. Stanęłam ukryta w cieniu, na progu kolejnej sali, w której na jednym z większych obrazów, za suto zastawionym stołem w pięknej, kunsztownej sali balowej, siedziała cała śmietanka towarzyska wielkich artystów. Na siedmiu krzesłach siedziało sześciu mężczyzn w różnym wieku i (jak sądzę po ich specyficznym stroju) z różnych epok.

- Panowie, panowie proszę o ciszę! – Leonardo da Vinci, przewodniczący spotkania siedział u szczytu stołu i delikatnie zastukał srebrną łyżeczką o napełnioną do trzech czwartych wysokości szklankę wody – Zebraliśmy się tutaj, w tę piękną bezchmurną noc, w którą to gwiazdy migoczą wesoło na niebie, a księżyc świeci jasno i spowija nas swą srebrzystą poświatą, aby w miłej atmosferze (i w jakże zacnym gronie) podyskutować o sztuce. Każdy z tutaj zgromadzonych zostanie zapytany o zdanie w tej sprawie. Prosiłbym o jasne i zwięzłe sformułowanie swoich wypowiedzi oraz o pełne poszanowanie ze strony słuchaczy. A więc, skoro nie ma żadnych pytań i uwag dotyczących tego, co powiedziałem, to sądzę, iż możemy zacząć nasze zebranie.

- Nie ma jeszcze pana Wilde’a – zauważył Picasso.

- To, że pan Wilde się spóźnia, to już nie moja sprawa. Zaczynajmy bez niego, to pan Wilde ponosi odpowiedzialność za swoją niepunktualność, my nie możemy zbyt długo zwlekać, gdyż jak państwo doskonale wiedzą, mamy czas zaledwie do wschodu słońca. Później ponownie zamienimy się w pozornie nieruchome portrety i do kolejnej pełni będziemy trwali w naszych wystudiowanych pozach w całkowitym milczeniu – odparł bezlitośnie da Vinci. – A więc dobrze, kto zabierze pierwszy głos, panowie?

- Cóż zacznijmy od tego, że sztuka współczesna nie powinna być określana mianem sztuki. Bo cóż to jest!? Niech się panowie przyjrzą „Czarnemu kwadratowi” Malewicza. Czy ten obraz może ubiegać się o tytuł jakiekolwiek dzieła albo chociaż obrazu, przecież on zupełnie nic nie przedstawia. To czysty nonsens! – powiedział zdegustowany Simonides.

- A więc uważa pan, że każde dzieło sztuki współczesnej nie może być nazywane dziełem? – upewnił się Picasso.

- Tak, dokładnie tak uważam.

- Ależ to absurd! Uważa pan moje obrazy za bohomazy? Niewarte jakiekolwiek uwagi? A przecież moje dzieła były tak popularne, zresztą nadal są, w porównaniu do pańskich marnych utworów…

- Wypraszam sobie!

- Jeszcze nie skończyłem! A więc tak, ja rozumiem, że osoby bardziej… konserwatywne albo w pewien sposób ograniczone nie będą w stanie docenić wspaniałości symbolu, ekspresji, wyrazu sztuki współczesnej, ale już sama kultura osobista wymaga pewnego szacunku do twórców XX i XXI- wiecznych. Cóż, swego czasu owszem ludzie kupowali nie moje obrazy, lecz mój podpis[1], wtedy niewątpliwie moje działa były najmniej doceniane, ale zawsze znaleźli się również wielebni koneserzy, który docenili nie tylko to, co dosłownie namalowałem, ale przede wszystkim przekaz, wartości płynące z prezentowanej treści. A więc, ktoś d o c e n i a ł moje obraz – dzieła; zupełnie pan nie ma racji w tej sprawie.

- Nikt mi nie będzie mówił do kogo mam mieć szacunek, a do kogo nie. Na takie zuchwalstwo to ja się nigdy nie zgodzę. Co to, to nie!

- W takim razie, jakie według pana jest bądź też powinno być „prawdziwe”, jakże wspaniałe, wymowne malarstwo? – zapytał z ironią Picasso zdenerwowany niepochlebnym nastawieniem Simonidesa do jego dzieł.

- Poezja - to mówiące malarstwo, a malarstwo – milcząca poezja – powiedział teatralnym, pełnym wzruszenia głosem Simonides.

- Pha! – prychnął lekceważąco hiszpański malarz na tę odpowiedź – Zgadzają się panowie ze zdaniem, jakże wspaniałego i wybitnego, obecnego tutaj Simonidesa?

- Wypra…

- Drogi panie, malarstwo jest jak gówno – to się czuje, ale nie tłumaczy – przerwał brutalnie lirykowi greckiemu Henri de Toulose-Lautrec.

- Co za chamstwo! Co za chamstwo!

- Nie będę siedział przy stole z tym… z tym bezczelnym półgłówkiem! – równocześnie  wykrzyknęli Simonides i Picasso.

- Spokój! Spokój! – przekrzyczał wzbudzone towarzystwo Leonardo da Vinci. – Każdy ma prawo wyrazić swoją opinię na temat sztuki, ale nikt nie może narzucać komuś swojego zdania oraz wyrażać się nie po dżentelmeńsku. Zrozumiał pan, panie de Toulose-Lautrec?

- Tak, zrozumiałem pana doskonale, panie da Vinci – odparł francuski malarz, piorunując Leonarda wzrokiem.

- A wy panowie, panie Simonides i panie Picasso, rozumiecie zasady naszej dyskusji?

- Tak, rozumiemy panie da Vinci – odparli chórem zapytani.

- Cóż, dobrze, że to sobie wyjaśniliśmy… A więc może teraz pan Moreau podzieli się z nami swoim zdaniem na temat sztuki, malarstwa – zaproponował Leonardo- przewodniczący spotkania.

- W porządku panie da Vinci, powiem, co myślę w tej kwestii. Dla mnie wszystko musi mieć głębszy sens, musi być poparte jakąś interesującą ideą. W swoich obrazach starałem się zawrzeć głębię i ukrywać w nich symbole, które przekazywałyby pewne wartości oraz wychodziły znacząco poza to, co namalowałem. Jeżeli chodzi o mój osobisty cel malarstwa (tak, dla mnie ważny jest cel, a również przyczyna i skutek), to uważam, iż malarstwo jest środkiem, za pomocą którego artysta wyraża swoje wewnętrzne wizje[2]. A to niezwykle ważne w sztuce, gdyż dzięki temu namalowane dzieła mają w sobie cząstkę prawdziwej duszy artysty, tego wewnętrznego „ja”, z którego to pochodzą wszystkie te niezwykłe wizje – wyjaśnił pogodnie i z godną podziwu skromnością Gustave Moreau.

- Dziękuję, panie Moreau – da Vinci przyjaźnie skinął głową w kierunku francuskiego twórcy symbolizmu w malarstwie. – A co pan, panie Edgarze Degasie, myśli o tej dziedzinie sztuki. Wypowie się pan?

- Ależ oczywiście, z rozkoszą dorzucę do tych różnych opinii, tych wielmożnych panów, również i swoje trzy grosze; malarstwo jest bardzo ciekawą formą wyrazu artystycznego. Można w nim ująć ruch (np. poprzez utrwalenie tańczących tancerek), perspektywę, notabene pan, panie da Vinci, wybitnie pokazał możliwości trójwymiarowości na płótnie w pańskim dziele „Ostatnia wieczerza”…

- Dziękuję ci bardzo, panie Degasie, za komplement. Jest mi niezwykle przyjemnie z powodu pańskiego entuzjazmu. Namalowałem ten obraz już tak dawno temu, dosłownie minęły wieki, kiedy dokańczałem go ostatnimi pociągnięciami pędzla i z odległości kilku kroków starałem się spojrzeć krytycznie na namalowany przez siebie obraz. Wówczas nie byłem do końca pewny, czy jeszcze nie poprawić w nim kilku szczegółów, tak dopieścić go, jak to się współcześnie mówi… Pański podziw potwierdza pewną sentencję, którą kiedyś ułożyłem: „Piękno rzeczy śmiertelnych mija, lecz nie piękno sztuki.” Jeszcze raz bardzo panu dziękuję za miłe słowo, ale już panu nie przerywam, niech  pan mówi dalej o swoim malarstwie.

            Pan Edgar Degase uśmiechnął się miło do Leonarda da Vinci siedzącego u szczytu stołu, po czym po dłuższej chwili milczenia podjął przerwany wątek.

- A więc, malarstwo daje w zasadzie nieskończone możliwości wyrazu artystycznego. To, co mnie jeszcze intryguje, a jest to również związane z tą kwestią, to droga, którą przebywa malarz od początku do końca swojej artystycznej przygody. Fascynuje mnie to, jak w młodości kształtuje się w nim ten wrażliwy pierwiastek, który pozwala mu tworzyć, a jak później ów pierwiastek przeradza się najpierw w fascynację, a później w pochłaniającą wszystko pasję. Jak to jest, że kiedy malujemy jako dzieci, kiedy  zasadniczo nie potrafimy jeszcze malować, wszystko, co chcemy stworzyć, wydaje nam się takie proste do przedstawienia, w zasadzie tylko na wyciągnięcie ręki. Z kolei, kiedy już w znaczącym stopniu wykształcimy w sobie ten kunszt malarski, to… O! wtedy malarstwo, łatwość tworzenia przedstawia się zgoła inaczej![3] – roześmiał się radośnie Edgar Degas, wcale niezmartwiony tym faktem.

            Zdecydowałam się wyjść z cienia i dołączyć do zebrania. Zrobiłam  niewielki krok do przodu, a zaraz po nim już trochę pewniejszy następny. Stałam się widoczna dla wielkich artystów siedzących przy stole na pokaźnej wielkości obrazie. Moją twarz oświetlał nikły blask świec palących się na płótnie, a poza tym moją postać spowijała srebrzysta poświata księżyca. Moje istnienie było już dla wszystkich aż nazbyt wyraźnie podkreślone. Nie mogłam się już nigdzie ukryć. Zdałam się na to, co miał przynieść mi los.

- Dobry wieczór, panowie. Nie chciałabym panom przeszkadzać, ale szczerze mówiąc, chętnie przyłączyłabym się do panów dyskusji, a przynajmniej z ochotą posłuchałabym tego, co jeszcze mają panowie do powiedzenia – powiedziałam pewnym głosem, uważnie obserwując zgromadzone towarzystwo.

- Wielkie nieba! Co tu pani robi? – wykrzyknął przestraszony Simonides.

- Przyszłam porozmawiać z panami.

- Ale doprawdy, jak tu się pani dostała, przecież muzeum o tej porze jest już dawno zamknięte…

-Weszłam przez otwarte okno we wschodnim skrzydle. Skradałam się jak kot po opuszczonych, spowitych mrokiem salach muzeum. Nikt oprócz państwa mnie ani nie widział, ani nie słyszał.

- I żeby kobieta skradała się jak kot, kto by pomyślał… - mruknął ze zdziwieniem grecki liryk.

- We współczesnym świecie jest wiele kobiet-kotów – wyjaśniłam z tajemniczym uśmiechem.

- To akurat prawda! – wykrzyknął niespodziewanie Picasso, najwyraźniej przypominając sobie jakieś wydarzenie z tym związane ze swojego życia.

- To jak, przyjmą mnie panowie do swojego zebrania?

- Ależ przecież pani jest kobietą, kobietom niepodobna zajmować się takimi sprawami – zauważył Henri de Toulose-Lautrec.

- Nie dożył pan przypadkiem pierwszych ruchów emancypacyjnych? – zapytałam.

- Owszem, dożyłem, ale nie powiedziałbym, abym pochwalał te ruchy…

- Daj spokój Henri! Daj pani trochę więcej praw. Wyobraź sobie, że w XXI wieku kobiety mają takie same prawa jak mężczyźni – zwrócił się do niego Picasso.

- Coś podobnego, p a n i e Picasso. Proszę p a n a, nie zauważyłem, abyśmy przypadkiem przeszli na „ty”.

            Hiszpański malarz roześmiał się tylko na te słowa i, ku niezadowoleniu Henriego, poklepał go przyjacielsko po ramieniu. Tamten skrzywił się na tak poufny gest ze strony swojego sąsiada.

- Dobrze, a więc skoro dołączyła już pani do naszego zebrania, to może teraz podzieliłaby się pani z nami swoimi zdaniem na temat sztuki – grzecznie powiedział Leonardo da Vinci.

- Cóż, nie powiedziałabym,że zgadzam się z każdym z panów (zwłaszcza z panem de Toulose-Lautrekiem), lecz mam swoje zdanie w tej sprawie. Sztuka jest dla mnie jak niebo. Czasem zachwyca niezwykłą paletą barw – szczególnie o wschodzie i zachodzie słońca. Czasem wzbudza przerażenie, pewne kontrowersje – jak wtedy, kiedy wieje silny wiatr, błyskają pioruny i intensywnie pada. Ale przede wszystkim płynie jak puszyste chmury – przemija, choć żyje dłużej niż my- ludzie. A wszystko co nietrwałe, kruche wzbudza jeszcze większy zachwyt, gdyż to piękno jest ulotne, istnieje tylko w takiej formie tu i teraz.

- Wiele jest sensu i prawdy w tym, co pani powiedziała – stwierdził przyjaźnie do mnie nastawiony Edgar Degas.

- Dziękuję panu bardzo za jakże miły komplement.

- A ja uważam, że dopatrywanie się sensu we wszystkim to choroba naszych czasów – obwieścił Picasso.

- A ja z kolei uważam, że nie ma pan racji. Bo jak można nazwać poszukiwanie sensu chorobą?! Przecież to poszukiwanie jest jednym z najpiękniejszych elementów naszej ludzkiej wędrówki – obruszył się Gustave Moreau dotknięty do żywego tą uwagą.

- Ależ ja nic nie mam do „poszukiwania”, przecież mówiłem o „dopatrywaniu się”, a to przecież zgoła co innego… - wyjaśnił spokojnie Picasso.

- Nie, to nieprawda. Już panu tłumaczę dlac…

- Bardzo przepraszam panów za spóźnienie, coś mnie zatrzymało – niespodziewanie zjawił się w ramie obrazu Oscar Wilde.

- Och, panie Wilde, panie Wilde, czy doprawdy musi się pan wiecznie spóźniać? No, ale już dobrze, niech pan siada i coś zje, ale jeszcze zanim to nastąpi,  niech pan koniecznie przywita się z damą, która nas tutaj niespodziewanie odwiedziła – odezwał się przewodniczący spotkania Leonardo da Vinci.

- Faktycznie, faktycznie! Niech mi pani wybaczy, nie zauważyłem pani! Bardzo jestem rad
z tego, że nas pani odwiedziła, nawiasem mówiąc, musi pani pojawiać się częściej, najlepiej
w każdą pełnię – kokietował mnie Wilde.

- Dziękuję za zaproszenie, panie Wilde. Mnie również miło jest pana poznać.

- Dobrze, panie Wilde, niech już pan siada … A skoro już pan się rozsiadł i coś zjadł, to może podzieli się pan z nami swoim zdaniem na temat sztuki, bo właśnie taki temat dzisiaj poruszamy na naszym zebraniu – powiedział da Vinci.

- Każda sztuka jest bezużyteczna. Piękno powinno istnieć i być tworzone dla niego samego – odpowiedział zawadiacko, zakładając nogę na nogę, absolutnie pewny swojego zdania.

- Ale jak to?!

- Nie zgadzam się z panem!

- Co pan za bluźnierstwa i głupoty plecie!

            Rozległy się okrzyki oburzenia. Na płótnie zapanował okropny hałas. Każdy artysta zaczął mówić przez drugiego, tak że nie sposób było już zrozumieć, co  kto mówi.

- Spokój, spokój! Mówiłem, że każdy ma prawo do wyrażenia swojego zdania. Panowie, ja was bardzo proszę uszan…

- Panie, da Vinci niech pan spojrzy, księżyc już zaszedł, a słońce zaraz wzejdzie – zauważył Gustave Moreau.

- Rzeczywiście, rzeczywiście! Dziękuję ci, panie Moreau, za tę słuszną uwagę. A więc panowie, dziękuję państwu za dzisiejsze spotkanie. Powtórzymy nasze zebranie w czasie kolejnej pełni i znowu porozmawiamy o jakimś innym, ciekawym zagadnieniu. Żegnam panią również i bardzo jest mi miło, że pani nas odwiedziła. Zapraszamy ponownie.  Do widzenia państwu – pożegnał wszystkich Leonardo da Vinci.

            Towarzystwo przy stole pospiesznie zaczęło rozchodzić s do swoich ram. Artyści przeskakiwali z obrazu na obraz, aż znaleźli się na właściwych. Wkrótce słońce zaczęło wschodzić. Pierwsze promienie o czerwono- różowej barwie powoli wchodziły do owalnego pomieszczenia i spowijały pokój w ciepłej aurze poranka. Po wielkim zebraniu artystów przy świetle księżyca nie pozostał ani jeden ślad, prócz tego opisu.   

 

 Joanna Brzenczka

 


[1] Parafraza słów Pabla Picassa: „Ludzie nie kupują moich obrazów, kupują mój podpis.”

[2] W tym zdaniu został przytoczony fragment dłuższej wypowiedzi Gustave’a Moreau, która w całości brzmi: „Celem malarstwa nie jest opowiadanie historii, ponieważ do tego służą książki. Nasza koncepcja jest poważniejsza. To środek, za pomocą którego artysta wyraża swoje wewnętrzne wizje.”

 

[3] Parafraza słów Edgara Degasa, które w oryginale brzmią: „Malarstwo nie jest trudne, kiedy się nie umie malować, lecz gdy się umie...O! wtedy to co innego.”