czwartek, 18 lutego 2021

Zanurzam się w wodzie [OPOWIADANIE]

 

Fot. J. Brzenczka

Kiedy jestem szczęśliwa, smutna, rozdrażniona bądź też nie mam ochoty robić nic konstruktywnego, idę nad jezioro. Wystarczy, że zrobię zaledwie kilka kroków i już znajduję się w mojej oazie. Jezioro jest zawsze blisko mnie, nieważne gdzie i kiedy pójdę, ono zawsze jest tuż obok. Niczym wierny pies cierpliwie czeka, aż wrócę do domu. Jezioro nie ma wyjścia, musi czekać – ja mogę nie przyjść, bezceremonialnie zignorować jego obecność. Kiedy jestem bezpieczna na lądzie, mam jeszcze wybór. Jeszcze jestem tu na stałym gruncie tego świata. Bowiem, gdy wchodzę do jeziora, moje „ja” zaczyna się topić. Błaga o kolejny oddech wolnego powietrza. Woda jest bezlitosna, wpełza do otwartych ust, nosa i oczu, sprawiając, że świat staje się mniej wyraźny, zamazany. Ubranie poddaje się pierwsze, nasiąka wodą i w jednej chwili jest niepotrzebnym ciężarem, który nie pomaga, nie daje ciepła, tylko wciąż ciągnie na dno. Lecz bez mojego „ja” mogę żyć. Mogę w zastępstwie wziąć inne „ja”, ubrać je, dopasować do siebie i ostatecznie już u siebie zostawić. To ja skazuję moje „ja” na powolną śmierć, na powolne topienie się przez dwie minuty wieczności. W końcu, kiedy jestem szczęśliwa, smutna, rozdrażniona bądź też nie mam ochoty robić nic konstruktywnego, idę nad jezioro.

            Woda jest mętna, daleko jej do jakiejkolwiek przejrzystości. Spokojnie porusza się, faluje, płynie swoim rytmem. W pewnym momencie do jeziora niepostrzeżenie wpływa mały strumyczek. Ot tak, po prostu wpływa ukryty za szeleszczącymi szuwarami, które szeleściłyby nawet bez tego drobnego poruszenia wody. Ten strumyczek łączy jezioro z resztą świata. Sprawia, że z pozoru ten mały zamknięty wycinek ze swoją odrębną tradycją, kulturą, staje się częścią czegoś większego, jakieś większej całości, która niczym pasożyt wchłania wszystko, co niegdyś było uważane za wyjątkowe… Ale cóż poradzić? Wyjątkowość się zmienia. Teraz liczymy się tylko „my wszyscy”, kiedyś byli „my” i „oni”, a teraz jesteśmy „my wszyscy” i „oni wszyscy”. Więc ludzie wciąż tacy sami, tylko nazwy tego świata inne.

            Na powierzchni jestem taka niedoskonała. Wiem tak mało. Mam tyle wyprysków na twarzy. Nie potrafię rozmawiać, bo mój język jest nieporadny, jakby ślepy na moje myśli czy wyobrażenia. Muszę ciągle się starać, pracować na sobą, a to takie trudne kiedy nie wie się nawet, kim się naprawdę jest. Bo przecież jest tyle rzeczy ode mnie niezależnych, stworzonych na przekór moim pragnieniom. Ostatecznym ciosem jest rzeczywistość, zmaganie się z tym, co jest naprawdę, co często tak bardzo odbiega od wyidealizowanych wizji. Ale najtrudniejsze, zdaje się, jest dobre wykorzystanie swoich możliwości w świecie tak nieprzychylnym, bo trudnym. Odpowiedź na pytanie: po co ja żyję? A po co w ogóle się żyję? Czy wszystko naprawdę sprowadza się do sprawy życia i śmierci? Syzyfowa praca formułowania filozoficznych myśli jest pozbawiona powabnego smaku – i to we wszystkich stanach emocjonalnych. Dlatego kiedy jestem szczęśliwa, smutna, rozdrażniona, bądź też nie mam ochoty robić nic konstruktywnego, idę nad jezioro.

            Rutynowo zmierzam do mojej oazy. Nawet się nie zastanawiam, po prostu krok za krokiem przybliżam się do celu. Moja droga nad jezioro to wręcz odruch, coś z czego pozornie świadomie nie zdaję sobie sprawy. Adres tej mętnej wody został mi wszczepiony gdzieś pod skórę. Teraz płynie w górę i w dół, w dolinach i pagórkach mojej krwi. Po części dlatego staję się coraz bardziej zaprogramowana. Czasem czuję, że muszę iść nad jezioro, że coś, jakaś nieokreślona moc, mnie do niego wzywa. Nie daje mi żadnego wyboru, wydaje rozkaz: „Chodź, chodź!”. I ja idę. Nie, to moje nogi idą – ja się poddaje. Zazwyczaj z tego właśnie powodu, kiedy jestem szczęśliwa, smutna, rozdrażniona bądź też nie mam ochoty robić nic konstruktywnego, idę nad jezioro.

            Wokół jeziora rosną drzewa. Są gęste i wysokie, są idealną zasłoną odgradzającą mnie od wszystkich trzeźwych i sprzeciwiających się głosów. Dostarczają mi dobrych argumentów. Przypominają nieco sprytne wymówki, w których ziarnko prawdy kryje się pod dobrze zaplanowanym podstępem. Nie ukrywam: te drzewa są ładne. Iglaki rosną blisko siebie, mają cienkie pnie i delikatne igiełki. Prawie dosłownie wchodzą sobie na głowę. Z większej odległości wygląda to tak, jakby wszystkie były za sobą połączone, jakby tworzyły jeden spójny front ciemnozielonej barwy. Obok nich rosną również liściaki. One są inne: majestatyczne, rozłożyste, bardziej przekonujące, mają w sobie większą dozę powagi. Głębokie, obszerne korzenie, wgryzają się w glebę ciągle się, rozrastając. Rosną w większych odstępach od siebie, bo naturalnie potrzebują większej prywatności, większego pola dla swoich kuszących, aczkolwiek pachnących zgnilizną, manewrów. Ich liście są jaśniejsze od ciemnozielonych igiełek. Z natury mają w sobie więcej słońca – z natury kształtującej się wraz z doświadczeniem. Spowija je prawie niedostrzegalny cień, który jednak ma w sobie dużą dozę mroku. Patrzę na moje drugie odbicie  w tafli jeziora. W nim jestem jakby bardziej rozmazana, jakby zniekształcona w krzywym zwierciadle. A na dodatek ciągle się poruszam. Drgam w rytm falującej wody. W tym lustrze o różnych obliczach wydaję się taka wyblakła. W tej wodzie wszystkie kolory tracą swą pierwotną intensywną wyrazistość. Są tanimi podróbkami, podobnymi do oryginału tylko na pierwszy rzut oka i w wyraźnych konturach, które jednak zamazują się wraz ze wzburzeniem wody. Moje odbicie nie jest mną. Jest tylko moim odbiciem. A ja jestem sobą tylko wtedy, kiedy nic mnie nie zniekształca.

            Zanurzam się w wodzie. Wchodzę do jeziora drobnymi etapami, by w końcu całkowicie poddać się przyciągającemu mnie zewowi. Moje „ja” zaczyna się topić. Wówczas mam ostatnią szansę: wynurzyć się czy płynąć dalej. Płynąć dalej. Cząstka mnie właśnie się utopiła, przestała istnieć, bo tu pod wodą nie może po prostu żyć. Przywdziewam więc nowe „ja”, które bardziej, niż istotę mojej duszy, przypomina skorupę albo maskę. Co prawda nie wyrasta mi ogon ani błony między palcami, ale coś wyraźnie się we mnie zmienia, tak że nie topię się już, a swobodnie oddycham, bez najmniejszego trudu, jestem przystosowana. Po chwili zaczynam się cieszyć, że wszystkie troski są już „ponad” mną, czyli słowem: bardzo mi odległe, nie mogące mnie tutaj dopaść. To jezioro jest moje – to tylko mój świat. Jestem tutaj jedynym człowiekiem. Oczywiście w wodzie żyją również inne istoty, ale one nie myślą samodzielnie, nie są ludźmi, a czymś z góry zaprogramowanym. Do tego jeziorka wpływa jeszcze strumyczek – prawdziwy klucz do zamka, który otwiera bramę do kontaktów z innymi i z resztą świata. Gdyby nie było tego klucza i tej bramy, to wcale nie jestem pewna, czy samotne pływanie w jeziorze traktowałabym jako tak wielką przyjemność.

            Pod wodą wszystko jest prostsze, piękniejsze. Domy buduje się i stawia z łatwością. Zwiedza się najdalsze zakątki, nie ruszając się z miejsca. Poznaje się życie innych ludzi, nawet nie znając ich osobiście. Żyję się, jakby na zawsze – pod wodą zostawia się pewien niezatarty ślad. Podwodna rzeczywistość jest inna, rządzi się też swoimi prawami. Czasami, żeby się w niej odnaleźć, trzeba znać kod, taki szyfr do rozbrojenia ukrytej specyfiki wewnętrznych subkultur. Jeśli znasz ten kod, wiesz jak poprawnie płynąć z prądem.  Jeśli nie znasz, to również możesz żyć w podwodnym świecie, tylko po prostu będzie ci trudniej poruszać się, będziesz się czuł, jakbyś z trudem płynął pod prąd, starając się nadążyć za zmiennymi kursami podwodnych dróg.

            Kiedy jestem spragniona poznania nowej wiedzy, proszę czerwone ryby o udostępnienie potrzebnych informacji. Czerwone ryby są wszędzie, pływają we wszystkich wodach na całym świecie. Mają w sobie wiele mądrości. Przeczytały niejedną książkę i zaliczyły niejedną lekcję samodoskonalenia się. Swoją wewnętrzną budową prawie przypominają ideał, a już na pewno są niczym wszechstronnie wykształcony człowiek renesansu. To zadziwiające, że te istoty mogą mieć w sobie tak dużo wiedzy. A kiedyś myślałam, że to ludzie są najmądrzejszymi istotami we wszechświecie… To prawda, czerwone ryby czasem się mylą. Nie można im do końca zaufać. Ale nikogo to w zasadzie nie interesuje, bo i tak wszyscy ufamy czerwonym rybom niemal bezgranicznie. Lecz jakie one naprawdę są, te czerwone ryby? Co skrywają pod swą powierzchownością? Tego nie wiem, przypuszczam jedynie, że w środku są zepsute do szpiku kości.Czy pod przykrywką nieograniczonej wiedzy może się kryć coś bezinteresownie dobrego? A jeśli te ryby tylko kuszą nas swoimi nieskończonymi informacjami, tylko po to, aby mogły nas oszukać, zmanipulować, przejąć nad nami kontrolę? Czerwone ryby są wszędzie, pływają we wszystkich wodach na całym świecie. Czają się we wszystkich kontach i wiedzą niemalże wszystko.

            W jeziorze pływa jeszcze jeden rodzaj ryb. Są czerwono-złote i tylko z pozoru służą do czegoś innego. W podwodnym świecie nie można ze sobą rozmawiać tak, jak rozmawia się na powierzchni. Pod wodą każde słowo musi być najpierw przekazane czerwono-złotym rybom, by później mogło dotrzeć do odbiorcy. Tutaj słowa głównie się piszę, nie wypowiada jak podczas rozmowy twarzą w twarz. To trochę, jak listowna korespondencja z tą różnicą, że przekazywana błyskawicznie z rąk do rąk (bowiem czerwono-złote ryby poruszają się z prędkością światła). Jakże prościej jest rozmawiać z kimś przez ryby, zamiast bezpośrednio. Słowa pisane można wielokrotnie przemyśleć, zastanowić się dogłębnie nad treścią danej wiadomości. Można przed przytoczeniem faktów porozmawiać z czerwonymi rybami, utwierdzić się w słuszności swojej wiedzy. Można też być kimś innym niż jest się naprawdę. Pod wodą dużo prościej występuje się na scenie, dużo prościej gra się wyznaczone role. Tutaj wręcz właściwe jest stworzenie siebie na nowo, całkowite odcięcie od ograniczonego powierzchnego „ja”. Odpowiednio kreując swój wizerunek, mamy bezpośredni wpływ na to, jak postrzegają nas inni. Możemy pokazać reszcie podwodnego świata tylko najwspanialszy wycinek naszego życia, pokazać go nie jako coś wyrwanego z kontekstu, lecz jako całość. Na tym wykreowanym wycinku jestem bardzo szczęśliwa – dla mnie była to tylko chwila, ale dla ciebie może to być symbol mojego wiecznego szczęścia. Pod wodą łatwiej się kłamie. Ukrywa pewne wstydliwe fakty. Bo tak naprawdę z nikim nie spotykamy się twarzą w twarz. W zasadzie żyjemy za pośrednictwem czerwonych i czerwono-złotych ryb. Więc kiedy bezceremonialnie, ale jeszcze z małą wprawą, powiem „nie” na przekór prawdzie, nikt nie zauważy, jak się rumienię, jak nerwowo błądzę wzrokiem z kąta w kąt, jak później zaczynam zacierać wszelkie ślady kłamstwa – jak robię to nożem już całym pokrytym krwią… Ryby nie dostrzegają tych niuansów, wołania sumienia o wymierzenie sprawiedliwości. Są pod tym względem ułomne, jakby zaprogramowane z usterką. Lecz czy gdyby ryby wiedziały co jest dobre a co złe, co jest prawdą a co kłamstwem, to czy nie zapragnęłyby dowolnie łamać (w zależności od swoich indywidualnych korzyści) granic dobra, zła, prawdy i kłamstwa? A co jeśli już teraz ryby to robią – albo nie one dokładnie, tylko ktoś, komu są posłuszne? To znaczyłoby jedno: jesteśmy manipulowani, żyjemy w świecie iluzji w iluzji. Bowiem już sam podwodny świat jest swego rodzaju mrzonką. A jeśli ta mrzonka okaże się jeszcze zepsuta w środku, nieprawdziwa w realiach tej pierwszej iluzji, to wtedy zostalibyśmy podwójnie oszukani. Ktoś wygrałby walkę z naszą wolnością i wbiłby w nasze cenne ciało jednocześnie dwa zdradzieckie noże.

            Czy ktoś jest w stanie dostrzec manipulację podczas jej trwania? Bo czy dostrzeżenie manipulacji nie wskazuję na to, że jednak nie daliśmy się zmanipulować, a przynajmniej nie tak do końca? Oczywiście można świadomie przymykać oko na pewne wady. Można palić papierosy ze świadomością, że w przyszłości można zachorować na raka płuc i przez to szybciej umrzeć – ale ta wiedza nie pomaga nam w walce z nałogiem, ona po prostu egzystuje obok palenia, ba może jest nawet jego nieodłączną częścią, bo szybsza śmierć przez świadomie szkodzenie sobie, kuszenie losu, może być dla wielu bardzo pociągająca. Tak samo jest z podwodnym światem. Przypuszczenie: w podwodnym świecie możemy być manipulowani, możemy żyć w świecie iluzji w iluzji, jest tylko jedną myślą, odsuwaną ciągle w ciemne zakamarki umysłu na rzecz faktu naszego przyzwyczajenia, które brzmi: kiedy jestem szczęśliwa, smutna, rozdrażniona bądź też nie mam ochoty robić nic konstruktywnego, idę nad jezioro.

            Czy pod wodą jest jeszcze coś godnego uwagi, co tak naprawdę mnie w niej przyciąga? Niewykluczone, że wszystko w jeziorze jest takie ciekawe dlatego, że jest inne i dlatego, że jest prawie takie samo. Jest inne, gdyż rządzi się swoimi specyficznymi prawami, stworzonymi regułami na potrzeby nowych realiów. Prawie takie samo, bo ten „nowy świat” nadal jest światem rządzonym przez ludzi, a ludzie w tych dwóch światach są prawie tacy sami. Z tą różnicą, że pod wodą są owinięci dodatkową skorupą, która pomaga im żyć w podwodnej rzeczywistości.

            Nie wszyscy potrafią pływać. Nie wszyscy potrafią sprawnie komunikować się z czerwonymi i czerwono-złotymi rybami. Ci wszyscy „niewprawieni” nie wiedzą, co to znaczy żyć pod wodą. Wolą swój świat na powierzchni. Specyfikę tego co prawdziwe: realne rozmowy, realne kłamstwa, realne zbrodnie.

            Wyszłam z wody. Trzęsłam się. Dlaczego tutaj kontury są takie wyraźne, a słońce bezlitośnie świeci w oczy, oślepia? Gdzie ta iluzja szczęścia? Pięknych zdjęć, które pokazywały mi czerwone ryby? To jakieś kłamstwo! Ale co jest p r a w d z i w e: ten świat czy tamten? Bo skoro w obu rzeczywistościach żyją prawie tacy sami ludzie, to obie te „cywilizacje” są prawdziwe, tylko po prostu nie łączą się ze sobą w obu punktach. Który świat wybieram? Nie jestem pewna, czy mam jeszcze jakiś wybór. Bo faktem jest, że kiedy jestem szczęśliwa, smutna, rozdrażniona bądź też nie mam ochoty robić nic konstruktywnego, idę nad jezioro.

 

            Przyszła susza. Woda z oceanów, mórz, rzek, jezior zaczęła intensywnie parować – nie, wyparowywać. Deszcz nie przychodził. Nie było już ciężkich, ciemnych chmur na niebie, które zawsze przedtem były pewnym zwiastunem deszczu. Słońce świeciło wysoko. Nawet w nocy w postaci intensywnego blasku księżyca nie dawało o sobie zapomnieć. Pociłam się ciągle. Byłam jakby w gorączce nadchodzącej zmiany. Słowo „zimno” stało się tym, czym wcześniej były dla nas jednorożce, syreny, wampiry... Ziemia stała się jedną wielką pustynią. Dawna era deszczy zamieniła się jakby w mit, w którym jest tylko trochę prawdy.

            Jezioro przestało już być tak atrakcyjne. Nie było już zimną, orzeźwiającą oazą, lecz czymś mętniejszym, gorętszym, nie dającym ukojenia. Dusiłam się w podwodnym świecie. Moja skorupa zaczęła wysychać, a przez to się kruszyć. Czerwone i czerwono-złote ryby zaczęły umierać. Już coraz trudniej było porozumieć się z kimś na drugim końcu morza. Ryby pływały wolniej. Ich prędkość światła zniknęła, wyparowała jak woda. Ludzie na powierzchni stali się niespokojni. Już nie wchodzili do swoich bliskich wód tak często, jak kiedyś, bo teraz byli bardziej zajęci przetrwaniem, ale przetrwaniem naprawdę na powierzchni. Wówczas podwodne życia straciło swój dawny blask. Okazało się (jak zawsze już po szkodzie), że najcenniejsi pod wodą byli ludzie – nie czerwone czy czerwono-złote ryby. Nasze hasło powinno brzmieć: najcenniejsi są ludzie, rozmowy twarzą w twarz, uściski, wspólne doświadczenia. Powinnam wcześniej to zrozumieć. Powinnam sprawić, by to było prawdą: kiedy jestem szczęśliwa, smutna, rozdrażniona bądź też nie mam ochoty robić nic konstruktywnego, idę spotkać się z drugim człowiekiem.

            A ludzie teraz również wyparowują. Woda, która czai się pod ich skórą chce z powrotem wrócić na swoje dawne miejsce: do nieba. Ale czy przez życie w tych dwóch rzeczywistościach nie rozdwoilibyśmy się? Czy nie zrobiliśmy z siebie samych jeszcze jednej kopii, która umniejsza naszemu oryginałowi? Może. Teraz już za późno, aby obiektywnie ocenić, co było dla nas najważniejsze. Wyparowujemy. W zasadzie ten proces rozpoczął się już przed suszą. Wtedy był po prostu mniej widoczny, ba wręcz prawie niezauważalny dla wszystkich tych, którzy nie chcą uważnie patrzeć. Powoli wyparowywaliśmy, bo ciągle się rozdwajaliśmy. Dzieliliśmy się na coraz mniejsze części, przybieraliśmy coraz inne twarze. Łatwiej tak było nas niszczyć. Nie byliśmy całością silną w swojej naturalnej istocie, tylko graliśmy wiele ról jednocześnie w wielu sztukach, ale graliśmy marnie, bo dobrze gramy tylko wtedy,  kiedy jesteśmy cali.

            Jezioro znikało na moich oczach, a moje niewyraźne odbicie wraz z nim. W trawiącym suszę świecie, w którym nie mogłabym już swobodnie, jak wcześniej zanurzyć się w wodzie ani nie mogłam zobaczyć swojej zakrzywionej postaci, zapytałam siebie: kim jestem? Kim jest ta dziewczyna, która szła nad jezioro, aby stać się kimś innym? Kim jest teraz bez jeziora? K i m  j e s t e m?                  

   

Joanna Brzenczka