wtorek, 26 listopada 2019

Lot na szczyt [OPOWIADANIE]

Fot. J. Brzenczka



Lot na szczyt

Na Kwiecistej Polanie, daleko na odludziu, gdzie człowieka od dawna nikt nie widział ani o nim nie słyszał, rosły dwa ogromne drzewa sięgające nieba. Były one bardzo stare i od wieków skrywały swoje mroczne tajemnice. W konarach tych wielkich, liściastych drzew gniazda swoje założyły dwa potężne rody ptaków. Pierwszy ród był starszy od drugiego, a co za tym idzie - bardziej doświadczony. Drugi natomiast emanował jakąś dziecięcą radością, której dawno wyzbył się ród pierwszy. Ptaki mieszkały niedaleko siebie, w odległości zaledwie kilkunastu machnięć skrzydłami. Nie znały się zbyt dobrze i przeważnie nie lubiły. Ze swoich gniazd w bliźniaczych koronach drzew rywalizowały co dzień o dominację na Kwiecistej Polanie.
Pewnego wrześniowego poranka, o świcie, miało miejsce Wielkie Zgromadzenie – zebranie przedstawicieli obu ptasich rodów. To był pamiętny dzień, na który wszystkie skrzydlate stworzenia z niecierpliwością czekały. Szczególnie młode ptaszki były podekscytowane zawarciem nowych znajomości z sąsiadami. Chciały móc latać z nowymi towarzyszami aż do zwisających z nieba puszystych obłoków. Chciały móc choć na chwilę przysiąść w nowym, nieznanym jeszcze gnieździe … Wielkie Zgromadzenie zdecydowało, że jeszcze tej jesieni odbędzie się wycieczka integracyjna, żeby zagorzałych wrogów przemienić w sojuszników rządzących wspólnie Kwiecistą Polaną.
 W przeddzień wyjazdu w konarach obu drzew wybuchła krzątanina. Ptaki latały z góry na dół, z dołu do góry. Niektóre czyściły i porządkowały swoje piórka, a inne bez celu przemierzały podniebne mile, bo nie wiedziały, jak spożytkować nagromadzoną w skrzydłach energię. W noc poprzedzającą wycieczkę żaden ptak oka nie zmrużył. Wszystkie zgodnie wyczekiwały pierwszych promieni słońca – ustalonego momentu wylotu. Gdy w końcu tarcza słoneczna powoli wzeszła nad horyzont, oba rody jak jeden mąż wzbiły się w powietrze i pomknęły hen w dal, ku przygodzie.
Podróż była fascynująca, szczególnie dla mniejszych ptaszków, które nigdy dotąd nie oddalały się od swojego gniazda na więcej niż pięć podniebnych mil. Nie wszyscy byli tak skorzy do przygód jak te małe, niedoświadczone ptaszki. Starszyzna leciała spokojnie, stałym rytmem, nie zważając na piękno dokoła, ptasia młodzież szczebiotała. To rozdziawiała dzioby, to rozglądała się ciekawie. W końcu chmara ptaków doleciała. Jaka to była radość i zachwyt dla tych ptaków, które jeszcze nigdy tak wysokich szczytów na oczy nie widziały! Patrz, patrz, jakie piękne są Tatry o tej porze roku! Jakie wysokie, ośnieżone, niezdobyte… Czy widziałeś w swoim życiu coś równie zachwycającego? – ćwierkały do siebie podniecone ptaszki. Prawdę powiedziawszy, nie wszystkie przypatrywały się okolicy. Ptaszki średnie bardziej były zajęte swoimi sprawami, niż podziwianiem zapierających dech w piersiach widoków…





Przyszedł w końcu czas na pierwsze zwiedzanie. Ptaszki latały od jednego złotego drzewa do drugiego, by w końcu spocząć na ogromnym starym dębie, który wiedział co nieco o dwóch rywalizujących rodach. Stary dąb opowiadał z pasją, aż chciało się słuchać więcej i więcej jego niezwykłych opowieści. Ale czas naglił, trzeba było lecieć dalej.
Ptaki szukały drzewa, na którym mogłyby spocząć. Musiało być ono na tyle duże, by mogło pomieścić oba rody, ale jednocześnie na tyle małe, aby nikt inny już nie mógł tam przylecieć. W końcu ptaki znalazły idealne drzewo i uszczęśliwione usiadły, każdy ptak na swojej gałęzi. Posiliły się. Och, jakże były głodne, przynajmniej niektóre, po tylu godzinach lotu! Następnie te najbardziej wytrwałe wybrały się na nocne polowanie. Jaka to była frajda przemierzać górskie szczyty przed zmrokiem, w złocistych promieniach zachodzącego słońca! Polowanie zakończyło się sukcesem. Zapasy na noc zostały zrobione, więc spokojnie można było wracać na gałąź, a niekiedy do naprędce zorganizowanego gniazdka. Drogę powrotną oświetlał im księżyc, który tej nocy na przywitanie wyszedł zza ciemnych chmur. Szary, niewielki ptaszek na jego widok uśmiechnął się delikatnie. Jak dobrze mieć przyjaciół, szczególnie tych zaufanych i najwierniejszych - pomyślał. Tymczasem w koronie drzewa ptaki w najlepsze przeskakiwały po gałęziach, śmiały się do rozpuku, wymyślały przeróżne ciekawe zabawy i dziwiły się, jak dobrze spędza się czas w towarzystwie. Gdy noc zapadła, wszystkie ptaszki poszły grzecznie spać, jedne ciut wcześniej, drugie później. A kiedy już wszystkie zamknęły swe oczka, księżyc dalej świecił na niebie i uśmiechał się szeroko.       


Kiedy nazajutrz ciemność uznała zwycięstwo poranka, większość ptaszków spała jeszcze twardo. Wieczorem rządziły tak długo, że teraz próbowały odespać zarwane godziny. Stopniowo jednak budziły się i  coraz radośniej witały nowy dzień. Okazało się, że pośród stada znalazł się ptaszek, co nie czuł zmęczenia nieprzespanej nocy i gdy tylko niebo stało się niebieskie, samotnie wyleciał na poranne zwiady. Ach, jakże piękny jest świat o tej porze dnia! – zachwycał się ptaszek - rześkie powietrze, srebrzysta rosa na zimnej trawie i krótkie pianie koguta w ledwie ciepłym słońcu… Po co spać i marnować tak piękny dzień? – szczebiotał po powrocie.

Jakoś krótko po posiłku dwa rody pod przewodnictwem starszyzny udały się na wielką wyprawę w góry. Cóż to była za wspaniała chwila, gdy całe stado ujrzało piękno Tatr. Nawet śpiochy, które balowały do rana, przecierały z niedowierzania zaspane oczy. Ptaszki leciały przez lasy świerkowe, jodłowe i mieszane. Niektóre drzewa straciły już swoją zieloną barwę, przywdziały złoto-czerwone szaliki, by chronić się przed zimnym, tj. północnym wiatrem, który o tej porze roku dawał się, szczególnie młodym drzewom, we znaki. Leciały grupami, tocząc intrygujące rozmowy o życiu, śmierci i spadających liściach. Jedne ptaszki trajkotały wesoło o drzewach, strumyczkach i pogodzie, inne zaś posępnie trzepotały skrzydłami, narzekając na ich marny los. Wszystkie jednak chciały jak najszybciej przelecieć trasę, by raczyć się wesołymi rozmowami o przyszłości.
Na końcu drogi powitał ich Siklawa - wodospad może niewielki, ale hałaśliwy jakby płynął z gór, z najwyższych szczytów, z samego nieba. Dwa rody przysiadły na chwilę koło niego, by wysłuchać historii o ludziach, którzy niegdyś tłumnie go odwiedzali.
- Och, jakże wiele ich było! – rozrzewnił się wodospad.
- A ile, ile? – pytały ciekawskie ptaszki.
- Cóż… Widzicie ten las świerkowy rosnący w pobliżu? - Wszystkie ptaki zgodnie pokiwały głowami. – A więc ludzi było tu tyle, ile igieł na tych drzewach.
- To bardzo, bardzo dużo – odezwał się najmłodszy ptaszek.
- Oj tak, tak. I mówię tu tylko o tych, których widziałem. Któż wie, ile ich przybyło wtedy, kiedy spałem?
- A co robili ludzie, kiedy tu docierali? Rozmawiali z tobą choć trochę? – zapytała starszyzna.
- Nigdy. Oni nie znali mojego języka, ale ja znałem ich. Przysłuchiwałem się więc i obserwowałem. Jedni cieszyli się na mój widok, drudzy kręcili głowami z rozczarowaniem. I to jest ten wodospad? Taki mały? - pytali się wzajemnie. Jeszcze inni robili przede mną dziwne pozy. Wyciągali ręce, wskazywali na mnie palcem lub tworzyli dłońmi jakieś wzory. Ustawiali się przed małym, płaskim urządzeniem i szczerzyli do niego zęby. Nawet ci, co byli jeszcze przed chwilą niewymownie smutni czy zmęczeni… . Myślałem o tym długo, aż do chwili, kiedy odwiedził  mnie mój przyjaciel Śnieg. I to on powiedział mi, że owe małe prostokątne urządzenia to telefony, które służą ludziom do porozumiewania się i robienia zdjęć. A…, no tak, to dlatego kiedyś ludzie patrzyli mi prosto w oczy, a odkąd polubili telefony, zaczęli odwracać się do mnie plecami! Ludzie to dziwne stworzenia, może i dobrze, że teraz przychodzi ich mniej...
- To była pouczająca historia. Dziękujemy ci, Siklawo, że zechciałeś nam ją opowiedzieć – podsumowała starszyzna.
- Tak, dziękujemy, bardzo dziękujemy – dodały najmłodsze ptaszki.

          Wreszcie nastał wieczór. Tym razem cienie nocy wygrały walkę o dominację na sklepieniu niebieskim. Znów księżyc zawitał na niebie, tym razem w towarzystwie ciemnych chmur, które przykryły gwiazdy niczym gruby, góralski koc. Ptaszki zapaliły świece i urządziły ucztę, a potem ruszyli do tańca, żeby ucieszyć się sobą, bawić i poznawać do rana.
Kiedy nadszedł dzień trzeci, ptaszki zrozumiały, że to już ostatni. Tak mocno przywiązały się do wysokich gór, że nie potrafiły odmówić sobie lotu na jeszcze jeden szczyt. Niestety, ledwie wyfrunęły, wypełzła niechciana, nieznajoma mgła. Ptaszki, szczególnie te mniejsze, obawiały się białej masy, która nacierała na nich ze wszystkich stron. Prawda, nie czyniła ptakom żadnej krzywdy, raczej wycofywała się pod naporem skrzydeł, ale i tak przesłaniała świat gęstą firaną.  Na szczęście na szczycie była mała drewniana chatka, w której wszystkie ptaki mogły się skryć. Tam mgła wejść nie mogła, czekała więc na zewnątrz, jak zawsze samotna i nieprzenikniona.
W drodze powrotnej do domu ptaszki cieszyły się z nowo nawiązanych znajomości i dobrze spędzonych chwil. Dwa rody jednogłośnie uznały, że kiedyś jeszcze znowu razem udadzą się na podniebne pustkowia. Zmęczone, lecz bardzo zadowolone wróciły bezpiecznie do swoich gniazd na dwóch wysokich drzewach. A kiedy wreszcie wszystkie ptaszki z Kwiecistej Polany usnęły wtulone w cieplutkie piórka, do snu kołysał ich księżyc i piękna melodia o mieście gwiazd…

 
  

Joanna Brzenczka, uczennica klasy 1 J, autorka bloga Kultura w notabene - http://kulturawnotabene.blogspot.com/