Fot. J. Brzenczka |
Lot na szczyt
Na
Kwiecistej Polanie, daleko na odludziu, gdzie człowieka od dawna nikt nie
widział ani o nim nie słyszał, rosły dwa ogromne drzewa sięgające nieba. Były
one bardzo stare i od wieków skrywały swoje mroczne tajemnice. W konarach tych
wielkich, liściastych drzew gniazda swoje założyły dwa potężne rody ptaków.
Pierwszy ród był starszy od drugiego, a co za tym idzie - bardziej
doświadczony. Drugi natomiast emanował jakąś dziecięcą radością, której dawno
wyzbył się ród pierwszy. Ptaki mieszkały niedaleko siebie, w odległości zaledwie
kilkunastu machnięć skrzydłami. Nie znały się zbyt dobrze i przeważnie nie
lubiły. Ze swoich gniazd w bliźniaczych koronach drzew rywalizowały co dzień o
dominację na Kwiecistej Polanie.
Pewnego
wrześniowego poranka, o świcie, miało miejsce Wielkie Zgromadzenie – zebranie przedstawicieli
obu ptasich rodów. To był pamiętny dzień, na który wszystkie skrzydlate
stworzenia z niecierpliwością czekały. Szczególnie młode ptaszki były
podekscytowane zawarciem nowych znajomości z sąsiadami. Chciały móc latać z
nowymi towarzyszami aż do zwisających z nieba puszystych obłoków. Chciały móc
choć na chwilę przysiąść w nowym, nieznanym jeszcze gnieździe … Wielkie
Zgromadzenie zdecydowało, że jeszcze tej jesieni odbędzie się wycieczka
integracyjna, żeby zagorzałych wrogów przemienić w sojuszników rządzących
wspólnie Kwiecistą Polaną.
W przeddzień wyjazdu w konarach obu drzew wybuchła
krzątanina. Ptaki latały z góry na dół, z dołu do góry. Niektóre czyściły i porządkowały
swoje piórka, a inne bez celu przemierzały podniebne mile, bo nie wiedziały,
jak spożytkować nagromadzoną w skrzydłach energię. W noc poprzedzającą
wycieczkę żaden ptak oka nie zmrużył. Wszystkie zgodnie wyczekiwały pierwszych
promieni słońca – ustalonego momentu wylotu. Gdy w końcu tarcza słoneczna
powoli wzeszła nad horyzont, oba rody jak jeden mąż wzbiły się w powietrze i
pomknęły hen w dal, ku przygodzie.
Podróż
była fascynująca, szczególnie dla mniejszych ptaszków, które nigdy dotąd nie
oddalały się od swojego gniazda na więcej niż pięć podniebnych mil. Nie wszyscy
byli tak skorzy do przygód jak te małe, niedoświadczone ptaszki. Starszyzna
leciała spokojnie, stałym rytmem, nie zważając na piękno dokoła, ptasia
młodzież szczebiotała. To rozdziawiała dzioby, to rozglądała się ciekawie. W
końcu chmara ptaków doleciała. Jaka to była radość i zachwyt dla tych ptaków,
które jeszcze nigdy tak wysokich szczytów na oczy nie widziały! Patrz, patrz,
jakie piękne są Tatry o tej porze roku! Jakie wysokie, ośnieżone, niezdobyte…
Czy widziałeś w swoim życiu coś równie zachwycającego? – ćwierkały do siebie podniecone
ptaszki. Prawdę powiedziawszy, nie wszystkie przypatrywały się okolicy. Ptaszki
średnie bardziej były zajęte swoimi sprawami, niż podziwianiem zapierających
dech w piersiach widoków…
Przyszedł
w końcu czas na pierwsze zwiedzanie. Ptaszki latały od jednego złotego drzewa
do drugiego, by w końcu spocząć na ogromnym starym dębie, który wiedział co nieco
o dwóch rywalizujących rodach. Stary dąb opowiadał z pasją, aż chciało się
słuchać więcej i więcej jego niezwykłych opowieści. Ale czas naglił, trzeba
było lecieć dalej.
Ptaki
szukały drzewa, na którym mogłyby spocząć. Musiało być ono na tyle duże, by
mogło pomieścić oba rody, ale jednocześnie na tyle małe, aby nikt inny już nie
mógł tam przylecieć. W końcu ptaki znalazły idealne drzewo i uszczęśliwione usiadły,
każdy ptak na swojej gałęzi. Posiliły się. Och, jakże były głodne, przynajmniej
niektóre, po tylu godzinach lotu! Następnie te najbardziej wytrwałe wybrały się
na nocne polowanie. Jaka to była frajda przemierzać górskie szczyty przed
zmrokiem, w złocistych promieniach zachodzącego słońca! Polowanie zakończyło
się sukcesem. Zapasy na noc zostały zrobione, więc spokojnie można było wracać na
gałąź, a niekiedy do naprędce zorganizowanego gniazdka. Drogę powrotną
oświetlał im księżyc, który tej nocy na przywitanie wyszedł zza ciemnych chmur.
Szary, niewielki ptaszek na jego widok uśmiechnął się delikatnie. Jak dobrze
mieć przyjaciół, szczególnie tych zaufanych i najwierniejszych - pomyślał. Tymczasem
w koronie drzewa ptaki w najlepsze przeskakiwały po gałęziach, śmiały się do
rozpuku, wymyślały przeróżne ciekawe zabawy i dziwiły się, jak dobrze spędza się
czas w towarzystwie. Gdy noc zapadła, wszystkie ptaszki poszły grzecznie spać,
jedne ciut wcześniej, drugie później. A kiedy już wszystkie zamknęły swe oczka,
księżyc dalej świecił na niebie i uśmiechał się szeroko.
Kiedy
nazajutrz ciemność uznała zwycięstwo poranka, większość ptaszków spała jeszcze
twardo. Wieczorem rządziły tak długo, że teraz próbowały odespać zarwane
godziny. Stopniowo jednak budziły się i coraz
radośniej witały nowy dzień. Okazało się, że pośród stada znalazł się ptaszek, co
nie czuł zmęczenia nieprzespanej nocy i gdy tylko niebo stało się niebieskie, samotnie
wyleciał na poranne zwiady. Ach, jakże piękny jest świat o tej porze dnia! –
zachwycał się ptaszek - rześkie powietrze, srebrzysta rosa na zimnej trawie i
krótkie pianie koguta w ledwie ciepłym słońcu… Po co spać i marnować tak piękny
dzień? – szczebiotał po powrocie.
Jakoś
krótko po posiłku dwa rody pod przewodnictwem starszyzny udały się na wielką
wyprawę w góry. Cóż to była za wspaniała chwila, gdy całe stado ujrzało piękno
Tatr. Nawet śpiochy, które balowały do rana, przecierały z niedowierzania
zaspane oczy. Ptaszki leciały przez lasy świerkowe, jodłowe i mieszane.
Niektóre drzewa straciły już swoją zieloną barwę, przywdziały złoto-czerwone
szaliki, by chronić się przed zimnym, tj. północnym wiatrem, który o tej porze
roku dawał się, szczególnie młodym drzewom, we znaki. Leciały grupami, tocząc
intrygujące rozmowy o życiu, śmierci i spadających liściach. Jedne ptaszki
trajkotały wesoło o drzewach, strumyczkach i pogodzie, inne zaś posępnie
trzepotały skrzydłami, narzekając na ich marny los. Wszystkie jednak chciały
jak najszybciej przelecieć trasę, by raczyć się wesołymi rozmowami o
przyszłości.
Na
końcu drogi powitał ich Siklawa - wodospad może niewielki, ale hałaśliwy jakby
płynął z gór, z najwyższych szczytów, z samego nieba. Dwa rody przysiadły na
chwilę koło niego, by wysłuchać historii o ludziach, którzy niegdyś tłumnie go odwiedzali.
- Och, jakże wiele
ich było! – rozrzewnił się wodospad.
- A ile, ile? –
pytały ciekawskie ptaszki.
- Cóż… Widzicie ten
las świerkowy rosnący w pobliżu? - Wszystkie ptaki zgodnie pokiwały głowami. –
A więc ludzi było tu tyle, ile igieł na tych drzewach.
- To bardzo, bardzo
dużo – odezwał się najmłodszy ptaszek.
- Oj tak, tak. I mówię
tu tylko o tych, których widziałem. Któż wie, ile ich przybyło wtedy, kiedy
spałem?
- A co robili ludzie,
kiedy tu docierali? Rozmawiali z tobą choć trochę? – zapytała starszyzna.
- Nigdy. Oni nie
znali mojego języka, ale ja znałem ich. Przysłuchiwałem się więc i
obserwowałem. Jedni cieszyli się na mój widok, drudzy kręcili głowami z
rozczarowaniem. I to jest ten wodospad? Taki mały? - pytali się wzajemnie. Jeszcze
inni robili przede mną dziwne pozy. Wyciągali ręce, wskazywali na mnie palcem lub
tworzyli dłońmi jakieś wzory. Ustawiali się przed małym, płaskim urządzeniem i
szczerzyli do niego zęby. Nawet ci, co byli jeszcze przed chwilą niewymownie
smutni czy zmęczeni… . Myślałem o tym długo, aż do chwili, kiedy odwiedził mnie mój przyjaciel Śnieg. I to on powiedział
mi, że owe małe prostokątne urządzenia to telefony, które służą ludziom do
porozumiewania się i robienia zdjęć. A…, no tak, to dlatego kiedyś ludzie
patrzyli mi prosto w oczy, a odkąd polubili telefony, zaczęli odwracać się do
mnie plecami! Ludzie to dziwne stworzenia, może i dobrze, że teraz przychodzi
ich mniej...
- To była pouczająca
historia. Dziękujemy ci, Siklawo, że zechciałeś nam ją opowiedzieć –
podsumowała starszyzna.
- Tak, dziękujemy,
bardzo dziękujemy – dodały najmłodsze ptaszki.
Kiedy nadszedł dzień trzeci, ptaszki
zrozumiały, że to już ostatni. Tak mocno przywiązały się do wysokich gór, że
nie potrafiły odmówić sobie lotu na jeszcze jeden szczyt. Niestety, ledwie
wyfrunęły, wypełzła niechciana, nieznajoma mgła. Ptaszki, szczególnie te
mniejsze, obawiały się białej masy, która nacierała na nich ze wszystkich stron.
Prawda, nie czyniła ptakom żadnej krzywdy, raczej wycofywała się pod naporem
skrzydeł, ale i tak przesłaniała świat gęstą firaną. Na szczęście na szczycie była mała drewniana
chatka, w której wszystkie ptaki mogły się skryć. Tam mgła wejść nie mogła,
czekała więc na zewnątrz, jak zawsze samotna i nieprzenikniona.
W
drodze powrotnej do domu ptaszki cieszyły się z nowo nawiązanych znajomości i
dobrze spędzonych chwil. Dwa rody jednogłośnie uznały, że kiedyś jeszcze znowu razem
udadzą się na podniebne pustkowia. Zmęczone, lecz bardzo zadowolone wróciły
bezpiecznie do swoich gniazd na dwóch wysokich drzewach. A kiedy wreszcie
wszystkie ptaszki z Kwiecistej Polany usnęły wtulone w cieplutkie piórka, do
snu kołysał ich księżyc i piękna melodia o mieście gwiazd…
Joanna Brzenczka,
uczennica klasy 1 J, autorka bloga Kultura w notabene - http://kulturawnotabene.blogspot.com/