 |
Fot. J. Brzenczka |
Słońce
kręci się wokół Ziemi. Dostarcza nam światła i energii. Przepędza mroki nocy.
Sprawia, że rośliny kwitną. Zmieniają się pory roku. Tak ludzie żyją. Tak
ludzie umierają. Chcieliśmy. Podporządkować sobie Słońce. Zdobyć je. Jak
zdobyliśmy księżyc. Lecz Ono jest za gorące. Roztapia nasze ambicje; Zostają
tylko kości. Skazane na śmierć i proch grobowy. Na Mount Evereście siedzi Zeus.
W tym roku to on wygrał wybory na prezydenta Ziemi. Jego kadencja kończy się
dopiero za pięć lat. Więc jeszcze trochę sobie porządzi. W jego programie wyborczym widnieje. Podbój nowych galaktyk. Polecił budowę
statków kosmicznych. I zbrojenia przeciw kosmitom. Zeus jest jak Kolumb.
Odkrywa nieznane lądy. A później (już nie jak Kolumb) niszczy rdzenną kulturę.
Dlaczego? Dlatego, że uważa się za kogoś bardziej rozwiniętego. Kogoś lepszego.
Kogoś kto może panować nad innymi. Bo skoro zdobyliśmy księżyc. Jedynie Słońce
ciągle krąży wokół nas, jak zechce. Dostarcza nam światła i energii. Przepędza
mroki nocy. Ale też zabija swoją potęgą. Kiedy jesteśmy za blisko. Jest
nadal swoim panem. I żaden Zeus czy następny prezydent nie będzie. W stanie
tego zmienić.
Stoję
na werandzie przed moim domem. Obserwuję. Słońce wyłania się z mroku nocy.
Niebo przybiera barwę delikatnego różu. Jest urocze, jak uroczę bywają
dziewczęta w młodości. Ptaki śpiewają piękne serenady. Kropelki rosy pojawiają się na
moich czerwonych begoniach. Wciągam głęboko powietrze do płuc. Jest rześkie.
Pobudza lepiej i smaczniej, niż poranna kawa. Rozkoszuję się tą chwilą. Zaczęłam ją doceniać
odkąd. Zamknęłam furtkę na klucz. Teraz jestem sama w domu. Nie przyjmuję
żadnych gości. Sama ze sobą toczę codzienną walkę o przetrwanie. Zaczęłam
wstawać o świcie. Obserwować przez cały dzień ulice. To pobudza moje myślenie.
Dostarcza inspiracji. Sprawia, że podróżuję po niebie ze Słońcem.
Czerwone
begonie rosną na balustradzie. Są drobne. Ich okrągłe płatki błyszczą się. Mają
żółte środki. Które przypominają nieco Słońce. – Są tak samo okrągłe jak one;
Jest w nich pewna radość. Może dlatego, że ciągle kwitną. A więc odradzają się. Chcą
nadal żyć na mojej balustradzie. W moim niewielkim świecie zamkniętym na
klucz.
Słońce
wzeszło już zupełnie. Niebo stało się błękitne, pełne puszystych chmur. Za
chwilę na horyzoncie pojawią się pierwsi ludzi. Przedstawienie się zaczyna.
Kurtyna w górę!
Ulica
jest spokojniejsza niż wcześniej. Auta rzadko tutaj jeżdżą. A spacerują jedynie
ludzie z maseczkami. Ich twarze są ukryte. Widać tylko oczy. Czasem rozglądają
się one na wszystkie strony, jakby z obawą. Czasem wydają się zmartwione.
Spanikowane. Pospieszne, tak że popędzają nogi do jeszcze szybszego marszu.
Przechodzą obok mnie. Nie zauważamy siebie nawzajem. Bo oni przechodzą.
Zmierzają do celu. A ja po prostu obserwuję ich, teoretycznie bezczynnie. Dla
mnie to wielka nauka. Czasami wśród tych spacerowiczów widzę siebie. Swoje
odbicie w krzywym zwierciadle.
Siadam
na krześle. Jestem znudzona tą rzeczywistością. A krzesło jest ukryte za
czerwonymi begoniami. Obserwuję świat w spokoju. Z dala od wścibskich spojrzeń.
Teraz nikt mnie nie widzi. Tylko Słońce spogląda na mnie czasem. Ogrzewa mnie
swym blaskiem. I sprawia, że. Pot spływa mi po czole kropelkami nienawiści; Ukryta za
kwiatami. Patrzę na świat przez zielone liście. Przyglądam się sąsiadce z
naprzeciwka. Wypatrzyłam ją pomiędzy czerwonymi kwiatami. Trzyma w ręce
telefon. Spaceruje pomiędzy swoimi grządkami amarylisu. Które pielęgnuje bardzo
starannie. Rozmawia. Myślę, że. Wydaje rozkazy. Prowadzi firmę. Notabene bardzo
dochodową. Wielu podziwia ją za jej gromowładność i piękne amarylisy. Ludzie uważają, że. Ona jest przyszłością. A amarylisy
będą. Rosły do końca; Śmieje się. Na głowie mojej sąsiadki z naprzeciwka siedzi Zeus. W
ręce trzyma piorun. Błyska nim na wszystkie strony. Ma pewien pomysł. Wizję.
Chcę zapanować nad światem. Ale nic nie idzie po jego myśli. Wszystko kończy
się fiaskiem. Zeus chyba zapomniał. Że jest tylko prezydentem. I nie ma takiej
władzy. A śmieję się. Bo to komicznie wygląda. Te dwie stykające się ze sobą natury.
Ona [sąsiadka] jest radosna. Uśmiecha się. Kiedy wydaje rozkazy. Z kolei on
[Zeus] okropnie się złości. Wygląda przy tym jak pięcioletnie dziecko. Które
nie dostało pod choinkę wymarzonej zabawki. Grymasi. Ma twarz. Powykrzywianą na
dwie strony. A oczy pełne desperacji; Kto siedzi na mojej głowie? Myślę.
Jest
południe. Zanurzam się jeszcze głębiej w sobie. Jadę windą do góry i na dół
jednocześnie. W mojej głowie nie ma żadnych praw ani granic.
- Dlaczego każesz nam
teraz tak cierpieć? – pytam Wirusa zdesperowana i pełna wewnętrznej
goryczy.
Wirus milczy, tylko patrzy na mnie tajemniczym wzrokiem. Jedno jego oko
przypomina mi blask Słońca, drugie zaś jest dla mnie przerażającą otchłanią
Hadesu, w którą boję się nawet spojrzeć. Teraz dominuje pierwsze oko i mam
nadzieję, że tak już pozostanie.
- Powiedz dlaczego,
powiedz! – krzyczę, przypominając sobie o mojej samotności i innych leżących
już głęboko w ziemi.
Nadal wydaje się niewzruszony – jest stały jak oaza na pustyni, ale do takiej
oazy nie chciałabym dotrzeć, myślę. Jest we mnie dużo nienawiści, nie wiem,
czym sobie zasłużyłam na taki los.
- Opowiem ci pewną
historię, może będziesz nią zaskoczona… - odezwał się w końcu, a jego głos nie
był ani męski, ani żeński, tylko neutralny, znowu obojętny.
*
- Proszę, mamo pobaw
się ze mną! – błagał czteroletni Kamilek, ciągnąc mamę za rękaw.
Było
sobotnie przedpołudnie, pogoda była piękna, a niebo niemal bezchmurne. Marzec
zaczął się spokojnie, ale już jego kolejne dni dostarczyły rodzicom Kamila mnóstwo
pracy. Oboje pracowali w Międzynarodowym Stowarzyszeniu Hoteli i Restauracji na
wysokich stanowiskach, przez co często nie mieli czasu dla swojego synka.
Najbardziej na świecie absorbowała ich tzw. pogoń za pieniądzem – bo przecież
musieli zapewnić swojej rodzinie godne życie – oraz wspinanie się po drabinie
społecznej, by zaspokoić swoją pierwszą podstawową żądzę.
- Nie teraz synku,
widzisz że mamusia pracuje – odparła mama, nawet nie spoglądając na Kamila,
gdyż była bardzo zajęta odpowiadaniem na pytanie pewnego zamożnego
handlowca.
- Ale mamo jest sobota,
sama mówiłaś mi kiedyś, że pracujesz tylko od poniedziałku do piątku.
- Tak, tak, pamiętam,
mówiłam. Lecz to wyjątkowa sytuacja, w naszym stowarzyszeniu może się trafić
nie lada transakcja i grzechem byłoby jej nie wykorzystać. Idź do taty, może on
będzie miał dla ciebie czas – dodała, wpatrując się intensywnie w ekran
komputera.
Kamilek zostawił mamę w swoim gabinecie i udał się na poszukiwanie taty.
Znalazł go w garażu, naprawiającego zepsutą szafkę na piłki.
- Tato, pobawisz się ze
mną, pobawisz? – zapytał chłopiec z nadzieją, jego oczy w nikłym blasku żarówki
emanowały dziecięca naiwnością, która urzekłaby każdego, kto tylko by w nie
spojrzał.
- Co mówisz, możesz
powtórzyć?
Chłopiec
dopiero teraz zauważył, że tata miał w lewym uchu czarną słuchawkę, z której
wydobywały się dźwięki mocnej muzyki rockowej.
- Pobaw się ze mną,
pobaw, pobaw! – krzyczał Kamilek, skacząc wokół ojca.
- Stój, uważaj! Nie
skacz tak, naprawiam szafkę na twoje piłki nie widzisz? Tutaj leży pełno
ostrych przedmiotów, stój spokojnie, bo jeszcze się skaleczysz – zdenerwował
się, kątem oka obserwując syna. Kamilek stanął w miejscu, przestraszony
gwałtownym wybuchem ojca.
- To nie pobawisz się
ze mną, proszę pobaw się?
- Teraz jestem zajęty,
idź do mamy, może ona znajdzie dla ciebie czas.
- Ale ja już byłem u
mamy, mama pracuje!
- To idź pooglądać
sobie telewizję.
- A pobawisz się ze mną
później, proszę? – zapytał błagalnie i uśmiechnął się najładniej, jak
potrafił.
- Dobrze, już dobrze,
pobawię się, tylko daj mi teraz spokój, okay?
- A obiecujesz, że się
pobawisz?
- Przecież
powiedziałem, że tak, idź już, mam jeszcze kupę roboty i wcale nie więcej
czasu!
Kamilek posłusznie włączył telewizor i przez jakiś czas z zainteresowaniem
oglądał dziecięce kreskówki. Szybko jednak ruchome obrazki zaczęły go nudzić,
chłopczyk przeskakiwał z kanału na kanał, a gdy nie znalazł na żadnym z nich
nic interesującego, wyłączył telewizor i poszedł do ogrodu. Ciekawy świata
malec eksplorował każdy zakątek ogrodu, uważnie przyglądając się każdej mrówce
i każdej maleńkiej biedroneczce czy pszczółce, którą spotkał. Jednakże to
wszystko, co odkrył, nie przyniosło mu trwałego zadowolenia. Chłopiec
najbardziej pragnął, jak ptaki wzbić się w błękitne i gdzieniegdzie pokryte
puszystymi chmurami niebo, by móc zasmakować prawdziwej wolności i naprawdę
podziwiać otaczającą go rzeczywistość. Lecz niestety nie był ptakiem, nie żył w
stadzie, gdzie każdy troszczy się o każdego, a na ziemi, samiuteńki pośród
dużego ogrodu i wystawnego domu.
 |
Fot. J. Brzenczka |
- Kamil, chodź na
obiad, no chodź, chodź!
- A co dzisiaj będziemy
jedli?
- Zupę ogórkową, jedz i
nie marudź.
- Ja się tylko pytam,
nie marudzę – zażarcie bronił się Kamilek, choć faktycznie nie przepadał za
zupą ogórkową, która wydawała mu się za kwaśna, pozbawiona jakieś wewnętrznej
słodyczy;
Włączony telewizor głośno podawał najnowsze wiadomości. Mama i tata Kamilka
wpatrzeni w ekran nie zwracali większej uwagi na swojego syna, który bezwiednie
bawił się łyżką - jednak nie potrafił się przemóc do zjedzenia tej okropnej
zupy.
- Mogę wam coś
opowiedzieć? – zapytał malec, chcąc przykuć uwagę rodziców i choć trochę
odsunąć w czasie zjedzenie zupy.
- Cii, nie teraz,
właśnie podają najważniejsze informacje, jedz – odparł tata, pomimo że sam
zafascynowany najnowszymi wiadomościami, zapomniał o jedzeniu.
Kamilek pomyślał, że jak zje szybko i bez grymaszenia tę okropną zupę, to może
zwróci tym uwagę rodziców i może w końcu się z nim pobawią albo przynajmniej
posłuchają o jego pragnieniu bycia ptakiem. Więc malec, dzięki swojej
olbrzymiej sile woli, do ostatniej łyżki zjadł to kwaśne danie. A jakże był z
siebie zadowolony, kiedy skończył, wręcz jego szczęście nie znało granic, bo
nie dość, że miał już za sobą tę obrzydliwą, przeraźliwie kwaśną ogórkową zupę,
to jeszcze nudne wiadomość nareszcie dobiegły końca, więc teraz już nic nie
stało na przeszkodzie, aby rodzicie razem z nim się pobawili. Malec
analizował, a gdy doszedł do tej cudownej konkluzji, jego oczy zaświeciły się
radośnie, a usta wygięły się w pięknym perłowym uśmiechu.
- Skończyłem jeść, czy
teraz pobawicie się ze mną?
- Skończyłeś już jeść,
bardzo się cieszę; więc w porządku, pobawmy się – powiedziała mama z
lekko uniesionymi brwiami, zdziwiona, że jej czteroletni synek zjadł zupę
ogórkową bez grymaszenia.
- Bawmy się, bawmy
się!
- Dobrze, dobrze to idź
przynieś jakąś planszówkę, zagramy w coś.
Malec
z radości tanecznym krokiem pobiegł do swojego pokoju w poszukiwaniu najdogodniejszej
zabawy. Po skrupulatnym rozłożeniu wszystkich gier planszowych, które posiadał,
w końcu wybrał tę najprostszą i najbardziej popularną zarazem – chińczyka.
Znowu pełen szczęścia zbiegł ze schodów, a jego entuzjazmowi nie było końca.
Rozłożył planszę oraz wszystkie potrzebne pionki na stole i zapytał:
- Powiedzcie, jakimi
chcecie być kolorami?
- Ja będę żółtymi, a
mama niech zagra niebieskimi – zdecydował tata, zawsze to on podejmował w tym
domu najważniejsze decyzje.
- A ja będę czerwonym, będę
czerwonym! – śpiewał, układając pionki na odpowiednich polach.
Kiedy
już wszystko stało, tak jak powinno, Kamilek, jako najmłodszy gracz, rzucił
pierwszy kostką – szczęśliwym trafem wyrzucił sześć oczek. Uradowany malec
wyszedł swoim czerwonym pionkiem z bazy i rzucił ponownie kostką – tym razem
miał mniej szczęścia, trafił bowiem zaledwie jeden. Następnie mama przymierzała
się do rzutu, już machnęła nadgarstkiem, wypuszczając z ręki małą kosteczkę,
kiedy to zadzwonił głośno telefon leżący w pokoju obok. Mama pobiegła odebrać,
nie zwracając już najmniejszej uwagi na grę; Po chwili wróciła i spanikowana
krzyknęła do męża:
- Zapomniałeś, jak
mogłeś zapomnieć!?
- Co jest, o co ci
chodzi?
- Dzisiaj jest siódmego
marca, zapomniałeś?
- Cholera, zapomniałem,
dlaczego wcześniej mi nie przypomniałaś! – tata gwałtownie zerwał się z
miejsca, tak że krzesło na którym siedział spadło z hukiem na podłogę. Rodzice
zaczęli się kłócić, przeklinać na siebie nawzajem i rozdrapywać stare rany.
Kamilek nic nie rozumiał z tej głośnej gadaniny, ale jedno w tym całym chaosie
było dla niego pewne – rodzice już nie powrócą do dopiero co rozpoczętej gry.
Westchnął ze smutkiem, naraz opuściła go cała radość, której jeszcze przed
chwilą miał w sobie tak wiele. Pozbierał poukładane pionki, złożył planszę,
postawił krzesło nadal leżące na ziemi, a na końcu podniósł kostkę rzuconą
przez mamę, która dziwnym trafem znalazła się na podłodze pod stołem. Chłopiec
zauważył, że na kostce było wyrzuconych sześć oczek – mama miałaby szczęście w grze,
gdyby tylko chciałaby dalej zagrać, pomyślał odkładając chińczyka na miejsce,
do innych drogich, ale nigdy nieużywanych gier planszowych.
- Pobawicie się ze mną,
proszę? Bo nikt od zamknięcia przedszkola się ze mną nie bawi
i bardzo mi się nudzi – błagał Kamilek rodziców, którzy oglądali w tym dniu już
trzecie wiadomości.
- Szczerze mówiąc, sama
jestem znudzona, obrzydła mi już ta telewizja; no to co, możemy się w coś
pobawić, przynieś coś – powiedziała mama, przeciągając się na kanapie; wyłączyła
telewizor, pomimo lekkiego protestu taty.
Szczęśliwy chłopiec pobiegł do swojego pokoju
i tak jak ostatnim razem przyniósł ze sobą chińczyka - tak rozpoczęła się
zażarta rodzinna rywalizacja o zwycięstwo. Najpierw prowadził tata, ale już po
chwili jego najbardziej wysunięty do przodu pionek został zbity przez Kamila,
który to z kolei wysunął się na prowadzenie, lecz jak się okazało nie na długo,
bo już po kilku kolejkach jego czerwoniutki pioneczek został brutalnie i
niespodziewanie zbity trzema szóstkami przez mamę, która właśnie chciała… Wtem
w drugim pokoju zadzwonił głośno telefon, a był to dźwięk nieznośnie
przeraźliwy, który trudno byłoby zignorować. Kamilek przerażony spojrzał na
mamę, ale mama niewzruszona kontynuowała grę.
- Telefon dzwoni, nie
odbierzesz? – zapytał tata, patrząc ze zdziwieniem na żonę.
- Nie, teraz gramy,
później oddzwonię.
- A jeśli to coś
ważnego, co nie może poczekać?
- To i tak oddzwonię;
podczas tych kilku tygodni spędzonych tu z wami w domu zrozumiałam coś bardzo istotnego…
…
- Teraz twój ruch tato,
graj, mam już skończyła przesuwać swoje pionki – przypomniał Kamil, chcąc jak
najszybciej wrócić do planszówki, skoro mama nie zamierzała już odbierać
telefonów w trakcie gry.
- Dobra, dobra, już
gram, tylko gdzie się podziała kostka?
I
tak w bardzo przyjemnej atmosferze, bez włączonego telewizora i odbieranych
telefonów, trzyosobowa rodzina spędziła wieczór. Kamilek był taki szczęśliwy,
że w końcu rodzice znaleźli dla niego trochę czasu; wręcz przyznał się przed samym
sobą, iż byłby gotowy zjeść co najmniej pięć zup ogórkowych, by choć jeszcze
raz zagrać z rodzicami w chińczyka.
*
- Fascynująca historia
z pouczającym morałem na końcu, która jednak pokazuje tylko jedną stronę
świata, w którym obecnie żyjemy – zauważam, a Wirus, teraz milczący, przygląda
mi się uważnie.
Co
on też takiego we mnie widzi, że tam mi się przygląda, myślę i mrużę oczy –
również chcę mu się dobrze przyjrzeć i odkryć najskrytsze zakamarki jego duszy;
posłuchać jak bije jego serce o dwóch obliczach – jestem bardzo ciekawa, na
myśl czego bije bardziej, mocniej obija się o klatkę piersiową jakby z większym
zainteresowaniem.
- Powiedz, kim jesteś?
– pytam tym razem, nagle dogłębnie zafascynowana jego naturą. Czy to Słońce,
czy to Hades, czy człowiek, czy wszystko razem wzięte? Rozważam znane mi
możliwości, choć niewykluczone, że bardzo mylę się we wszystkich moich
rozważaniach – w tym wypadku moja wiedza o świecie może okazać się
niewystarczająca.
- Chcesz poznać tak
zwaną drugą stronę medalu, jesteś tego pewna? – odzywa się, w jego czarnym oku
dostrzegam niebezpieczny błysk. Nie wiem, czy chcę poznać prawdę, ale i tak
kiwam potwierdzająco głową.
*
Czternastoletnia
Kamila w pewien kwietniowy wieczór w czasie trwania pandemii, poczuła się
bardzo źle. Trudno powiedzieć, czym było spowodowane jej nagłe okropne
samopoczucie. A czuła się tak niedobrze, że wręcz przez chwilę miała wrażenie,
że umiera. Przerażeni rodzice, widząc jej pogarszający się z minuty na minutę
stan, postanowili zadzwonić na pogotowie.
- Numer alarmowy 999
słucham, w czym mogę pomóc? – odezwał się przyjazny
i przepełniony spokojem głos na infolinii.
Spanikowani rodzice pokrótce opisali stan nastolatki i bardzo dokładnie
odpowiedzieli na wszystkie pytania zadawane przez kobietę po drugiej stronie
słuchawki.
- Zadzwońcie,
zadzwońcie po karetkę – odezwała się słabym głosem Kamila, leżąca bezwładnie na
kanapie.
- Kochanie, spokojnie
właśnie rozmawiamy, już dobrze spokojnie, rozmawiamy – powiedziała płaczącym
głosem mama, głaszcząc córeczkę po włosach.
Po
chwili, dzięki radom kobiety z infolinii pomocy rodziców, Kamila poczuła
się znacznie lepiej. Jednakże, gdyby faktycznie teraz Kamilka miała
umierać, żadna karetka nie byłaby w stanie jej pomóc. Gdyż przez pandemię,
lokalny szpital dziewczynki w całości został przekształcony w zamknięty oddział
zakaźny, który to przecież teraz jest najważniejszym obiektem w
mieście… W związku z tym nie radzę teraz umierać, bo najbliższy
oddział ratunkowy znajduje się zaledwie 26 km stąd – więc jeśli już miałby po
nas przyjechać, to niechybnie nie zabrałby nas, tylko nasze zwłoki.
Ujrzałam w czarnym oku
Wirusa przerażającą otchłań Hadesu, która z każdym błyskiem satysfakcji zdawała
się powiększać. Zamarłam i skuliłam się ze strachu; Och piękne, wspaniałe
Słońce, które tak mocno świecisz mi w oczy, dlaczego nie przegonisz tego mroku z tego świata? Dlaczego pozwalasz nam błądzić, potykać się, kaleczyć, tylko
dlatego, że nie potrafimy patrzeć w ciemności…?
 |
Fot. J. Brzenczka |
*
Wirus
powoli rozpływa się na moich oczach, po prostu znika z mojej głowy; Patrzę na
ogród i widzę w nim grę światła i cienia. Uśmiecham się, bo taka jest
prawda o naszej naturze.
Czerwone begonie zamykają swoje drobne główki. Są zmęczone po długim
zasłanianiu mnie przed wzrokiem wścibskich obserwatorów. Poza tym już zbliża
się zachód. Wieczór nadchodzi; Wstaję z mojego krzesła. Idę do ogrodu na tyłach
domu. Wszystkie rośliny powoli szykują się do snu. Głaszczę je po ich drobnych
liściach. Dotykam również samotnego iglaka, pomimo jego kłujące natury. Wodzę
palcami po bujnej trawie. Kładę się na ziemi. I kąpię w promieniach zachodu. Chcę jeszcze. Odpowiedzieć sobie na kilka poważnych
pytań. Ale nie mam już siły. Mój umysł jest wypełniony po brzegi i pusty
zarazem. Więc po prostu patrzę, jak słońce zachodzi. Napełniam się
czerwono-różowymi promieniami. Które wchodzą wprost do mojej duszy; Żadne słowa
nie są w stanie. Wyrazić piękna tej chwili. Która choć w rzeczywistości trwa zaledwie przez krótki moment. We mnie zapisze się na
wieki. Jako słodkie kilka minut wytchnienia u schyłku dnia.
Zachód wyszedł. Poszedł w gości do kogoś innego. Znika mi z oczu. Na niebie
pojawiają się pierwsze gwiazdy. Jest ich kilka. Setki. Tysiące. Jak one to
robią. Że codziennie udaje im się przezwyciężyć mrok nocy. Który wydaje się
taki nieprzenikniony. Och! Jakże ja je podziwiam, te małe gwiazdeczki.
Podziwiam je za nadzieję. Którą w sobie noszą. I za to, że nie pozwalają, by
ciemność całkowicie. Opanowała ten świat.
Nagle słyszę grę skrzypiec. Z obskurnego, niepomalowanego budynku z
naprzeciwka, wydobywa się miarowa melodia. Jest ona melancholijna. Ale piękna w
połączeniu z niezwykłym zapachem nocy. Zaczynam tańczyć. Łapię Pogodę. Choć to trudne, bo
ciągle mi się wymyka. Ale jakoś mi się udaje, co prawda na krótki moment, ale
jednak. Więc tańczę w spokoju z uśmiechem na ustach. Kołyszę się. Kręcę w
kółko. Raz wznoszę się. A raz opadam. Jakbym tańczyła walca z wyimaginowanym
partnerem. W tej szczęśliwej chwili towarzyszą mi gwiazdy. Które dodają mi
nadziei.
I tak
właśnie żyję z dnia na dzień. Myśląc.
~ Joanna Brzenczka
 |
Fot. J. Brzenczka |
 |
Fot. J. Brzenczka |